poniedziałek, 15 grudnia 2014

Rozdział 18 część 1

Bierzesz mnie za rękę, a ja pytam kim jestem.
Naucz mnie walczyć, a ja pokażę Ci jak wygrywać.
Beth Crowley - Warrior

Kiedy następnego dnia Roxanne weszła do Wielkiej Sali, zamarła zaraz po przekroczeniu jej progu, dokładnie w tym samym momencie, co kroczący obok niej brat. Jeśli istniała jakaś tajemna, mistyczna więź pomiędzy bliźniakami, to na pewno istniała między rodzeństwem Avery. Roxanne już dawno przyzwyczaiła się do tego, że często wykonują jakieś czynności w tym samym czasie, znają na wzajem swoje nastroje i potrafią odgadywać myśli. W tej chwili nawet powód ich zdziwienia był ten sam - zasiadał swobodnie za stołem Ślizgonów, w niemalże opustoszałej jeszcze jadalni. 
Roxanne, w przeciwieństwie do swojej przyjaciółki, mogła poszczycić się wyjątkową spostrzegawczością. Jeden rzut oka wystarczył, by oceniła stan Alyssy, tak odbiegający od jej codziennej prezencji. Dziewczyna zajmowała swoje stałe miejsce, mniej więcej po środku stołu, czytając książkę opartą o dzban z dyniowym sokiem. Jej włosy były gładkie i starannie zaplecione w długiego warkocza, a każda część ubioru znajdowała się na swoim miejscu i prezentowała się  bardzo schludnie. Wyglądała na świeżą i wypoczętą. Roxanne automatycznie przyspieszyła i dopadła przyjaciółki w kilka sekund. Tuż za sobą wyczuła obecność Roger'a.
- Ally! - wypaliła, marszcząc brwi ze zmartwieniem. - Wszystko w porządku?
Adams uniosła na nią zdziwiony wzrok, leniwym gestem przewracając stronę w książce. Przypatrywała jej się przez chwilę spokojnie, podpierając głowę na zwiniętej pięści i zmieniając założenie nóg z lewej na prawą. 
- Oczywiście - odparła w końcu, kołysząc do połowy opróżnioną filiżanką. Roxanne wiedziała, że w środku znajduje się zielona herbata, parzona dokładnie cztery i pół minuty, z dodatkiem trzech łyżeczek cukru, połowy kieliszka mleka i pięcioma kroplami soku z cytryny. Już dawno zauważyła, że jej skrupulatność w dodawaniu składników nie przekłada się tylko na eliksiry - Dlaczego miałoby nie być?
Siadający na przeciwko niej Roger rozejrzał się wymownie po Wielkiej Sali, w której znajdowało się na razie tylko kilkunastu uczniów. Godzina była jeszcze bardzo wczesna. 
- No wiesz... - zaczął, metodycznym ruchem rozsmarowując masło na toście. Nie przestał, dopóki nie pokrył go całkowicie, idealnie równomierną warstwą. - Nie jesteś raczej rannym ptaszkiem. Najwcześniej na śniadaniu pojawiasz się kiedy trzy czwarte sali już wyjdzie, a najpóźniej, kiedy cała reszta twierdzi, że to już obiad. 
Alyssa wzruszyła ramionami, upijając łyk swojej herbaty z wyraźną lubością. Roxanne wolała na to nie patrzeć, sama tolerowała tylko mocną, czarną kawę, której z kolei nie cierpiała Adams. Napełniła duży kubek, taki sam podała Rogerowi i zaciągnęła się aromatycznym zapachem. 
- Czemu wstałaś tak wcześnie? - rzuciła swobodnie, wsypując musli do owsianki. 
- Nie mogłam spać - odparła Ally w podobnym tonie, ponownie wzruszając ramionami. Sięgnęła ręką, by odgarnąć włosy za ucho, zapominając najwyraźniej, że tego dnia nie opadają jej zwykłą, potarganą chmarą na twarz i ramiona, a są dokładnie spięte. Udała, że chodziło jej o podrapanie się po karku i wykrzywiła lekko dolną wargę. Roxanne znała na pamięć wszystkie jej gesty i wiedziała co oznaczają. - Poza tym byłam głodna - wyglądała, jakby chciała dodać coś jeszcze, ale szybko się rozmyśliła. Kolejny raz wzruszyła ramionami, krzywiąc się zaraz, jakby zirytowana własnym zachowaniem. 
Roxanne wlała do miski jogurt naturalny, patrząc wymownie na talerz przed Alyssą. Był idealnie czysty. Adams odwróciła lekko głowę, niemo odmawiając konfrontacji i przyglądając się uczniom, wchodzącym coraz tłoczniej do Wielkiej Sali. Stoły błyskawicznie zaczęły się wypełniać różnorodnymi, parującymi daniami. 
- Ally - zaczęła miękko Roxanne.
- Och, uwielbiam surówkę marchewkową! - Adams porwała miskę, która właśnie pojawiła się w zasięgu jej dłoni i nałożyła na talerz porządną porcję surówki. Wetknęła do buzi kopiastą łyżkę, patrząc wyzywająco na Roxanne.
- Nieważne - mruknęła po chwili Avery, razem z owsianką mląc w ustach przekleństwo.
Już kilka minut później, większość miejsc była pozajmowana i salę wypełnił codzienny, poranny gwar. Alyssa była pośród Ślizgonów duszą towarzystwa, brała udział w kilku rozmowach na raz, śmiała się głośno i żartowała. Roxanne za to milczała, skupiając się na swoim posiłku i wyjątkowo nietypowym zachowaniu przyjaciółki. W pewnym momencie, gwałtownie gestykulując, Alyssa strąciła z talerza widelec. Schyliła się po niego niedbale, a uśmiech ani na sekundę nie zszedł jej z twarzy. Roxanne była coraz bardziej zaniepokojona - Alyssa nie miała w zwyczaju robić rzeczy, które jej zdaniem, marnowały tylko potrzebną energię. Zwykła mawiać, że i tak nie mam jej sporo na co dzień, więc dlaczego nagle trawiłaby ją na niepotrzebne wymachy rękami i skłony po zbędny sztuciec? Te myśli naprowadziły wzrok Roxanne ponownie na talerz, ciągle stojący przed Alyssą. Znajdująca się na nim surówka przypominała teraz bardziej pomarańczową papkę, rozgniecioną i posiekaną na drobne kawałeczki. Objętościowo jednak, już na pierwszy rzut oka widać było, że nie ubyło jej prawie nic.
Nawet jeśli Roxanne miałaby zamiar poruszać ten temat przy stole pełnym Ślizgonów, w głośniej Wielkiej Sali, to i tak nie dostałaby na to szansy, bo chwilę później ponad gwar uczniowskich głosów przedarł się szum setek skrzydeł. Alyssa westchnęła, na widok chmary różnobarwnych sów, krążących nad ich głowami w poszukiwaniu adresatów.
- Hej, to twoja pierwsza sowia poczta w tym roku, nie? - spytał Zabini, zajmujący miejsce obok Roxanne.
Alyssa potwierdziła skinieniem, nie odrywając wzroku od sklepienia. Roxanne rozumiała jej zachwyt, bo nawet jeśli była świadkiem dostarczania listów codziennie, widok takiej ilości ptaków, mieszających się barw i głośny trzepot skrzydeł, ciągle robił na niej jakieś tam wrażenie. Więc co dopiero na Alyssie, która zwykle wstawała zbyt późno, by zdążyć na pocztę.
Roxanne poczuła lekkie ukłucie w palec i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że obserwuje Adams z uwagą. Szybko przeniosła spojrzenie na stojącą obok jej miski, wyraźnie niecierpliwiącą się sowę. Była to pospolita płomykówka, ściskająca w dziobie nowy numer Proroka Codziennego. Roxanne wsunęła należną zapłatę do skórzanego woreczka, a sowa natychmiast odleciała.
W tym punkcie posiłku rozmowy zazwyczaj cichły, bo każdy pogrążał się w ponurej lekturze nowości ze świata czarodziejów. Ci, którzy wytrwale prowadzili statystyki ludzi zamordowanych, zaginionych lub przechodzących na stronę Czarnego Pana, mieli zwykle w tym momencie pełne ręce roboty.
Martwa cisza zapadła na kilka minut, w trakcie których uczniowie przeglądali pierwszą stronę, na której znajdowały się co ważniejsze wydarzenia i lista nazwisk nowych ofiar Śmierciożerców.
- Umarł ktoś kogo znamy? - rzucił Tod, siląc się na niefrasobliwy ton i zaglądając do gazety ponad ramieniem Roxanne.
Alyssa siorbnęła głośno, ze swojej kolejny raz napełnionej filiżanki, gdzieś niedaleko zaczęto szeptać, komuś spadła książka. A potem od ścian Wielkiej Sali odbił się echem przeraźliwy pisk. Od stołu Puchonów zerwała się jakaś dziewczyna, ściskając w dłoniach pomiętą gazetę i jednocześnie szarpiąc się za włosy. Nie przestając wrzeszczeć, wybiegła z jadalni, a jej głos stopniowo cichł, w miarę jak oddalała się od parteru. Po sali przebiegła fala szeptów i każdy wyglądał na w jakimś stopniu przejętego. Nie ważne czy na ich obliczach malował się przestrach, politowanie, lub zwykłe zainteresowanie, zawsze była to jakaś reakcja. Roxanne odchyliła gazetę, zerkając ukradkiem na Alyssę. Nie drgnął ani jeden mięsień jej twarzy, która przez chwilę wydawała się być wykuta z kamienia. A potem Alyssa wstała, podnosząc swoją książkę, torbę i wychodząc z Wielkiej Sali.

*

Podczas przerwy obiadowej korytarze Hogwartu zawsze były niemożliwie zatłoczone. Uczniowie wypadali z klas i szturmem brali schody, by jak najszybciej znaleźć się w jadalni, zaspokoić głód, rozluźnić się między męczącymi lekcjami, bądź po prostu spokojnie porozmawiać.
Alyssa nienawidziła tych momentów, kiedy musiała przepychać się między uczniami, bez możliwości na zaczerpnięcie głębszego oddechu, oblegana z każdej strony. To między innymi dlatego lubiła przemierzać szkołę ze swoimi rosłymi ślizgońskimi kolegami - bez problemu potrafili utorować sobie wygodne przejście.
Ale tym razem nie było ich w pobliżu, a Alyssa znajdowała się w samym sercu, najbardziej zatłoczonego o tej porze korytarza. Od czasu do czasu przed oczami migała jej złocista czupryna Roxanne, a za sobą ciągnęła psioczącego Severusa. Energicznie pracowała łokciami, w krytycznych momentach pomagając sobie również paznokciami, lub nawet kopniakami.
- Bydło... cholerny zwierzyniec - słyszała nad uchem warczenie Snape'a.
Biedny Severus nigdy nie nauczył się do końca panować nad swoimi długimi kończynami. Jego ruchy były sztywne i niezgrabne, często się potykał, przeważnie o własne nogi i nie potrafił sobie radzić z napierającym zewsząd tłumem. Alyssa w takich momentach silnie chwytała jego rękaw i lawirowała między uczniami, ciągnąc go za sobą.
Choć czasami nie starczało jej cierpliwości, by dotrzeć do Wielkiej Sali, bez urządzenia wcześniej jakiejś rozróby. Tak było na przykład w tym przypadku, bo gdy jej stopa została któryś raz z kolei boleśnie zmiażdżona i na dodatek oberwała po głowie ciężką książką (co z tego, że prawdopodobnie niechcący), sięgnęła w końcu po różdżkę. Już dawno powinnam to zrobić... pomyślała, przerywając na chwilę mamrotanie litanii o treści 'nienawidzę was wszystkich'. A potem rzuciła zaklęcie, a gęsty tłum rozstąpił się przed nią, jak Morze Czerwone przed biblijnym Mojżeszem, w książce, do której przeczytania zmusiła ją kiedyś Roxanne.
Alyssa uśmiechnęła się do siebie szeroko, po części w powodu własnego wygórowanego porównania, a po części na widok zdezorientowanych i wściekłych twarzy uczniów, którzy powpadali z impetem na ściany. Głównym powodem jej zadowolenia była jednak swoboda i wolna przestrzeń, która otoczyła ją nagle, w momencie, w którym myślała już, że zaraz zostanie stratowana. Zwykle nie wzdrygała się jakoś specjalnie na cudzy dotyk, ale w takich momentach, z twarzą w czyichś plecach, kończynami zaplątanymi w inne kończyny, otoczona nadmiarem ciał, zapachów i osób, miała ochotę krzyczeć.
- Z drogi - warknęła na jakiegoś uczniaka, który podnosił się właśnie z podłogi.
W tłumie zaszumiało z oburzenia, a wrogie spojrzenia śledziły każdy jej swobodny krok. Alyssa nie zwracała uwagi na ciche skargi, ale do jej uszu doszedł jeden, wyraźny szept.
- Śmierciożerczyni.
Adams zatrzymała się i odwróciła lekko w prawo, stając twarzą w twarz z jakąś dziewczyną. Błyskawicznie rozpoznała w niej Puchonkę ze śniadania. Była niska i pulchna, miała kędzierzawe włosy i przeciętną urodę. Stanowiła podręcznikowy przykład osoby, z której można by się wyśmiewać, co prawdopodobnie robiła kiedyś Alyssa ze znajomymi.
Ally nie odezwała się, ale coś w jej wzroku najwyraźniej kazało Puchonce kontynuować.
- Słyszałaś - rzuciła butnie, z twarzą rumianą ze złości. Jeszcze chwilę wcześniej była śmiertelnie blada, i drżąca, ale wściekłość najwyraźniej dodała jej odwagi. Alyssa domyślała się, co takiego mogła wyczytać rano w gazecie - jej potargane włosy odstawały na wszystkie strony, usta dygotały, a szeroko otwarte, pociemniałe z rozpaczy oczy zdawały się zapaść głębiej w czaszkę. - Przechadzasz się korytarzami jak jakaś królowa, nie zwracasz uwagi na cierpienie innych, a przecież wszyscy wiemy, kim jesteś naprawdę!  - jej głos był niewyraźny i urywany, z trudem dobierała słowa.
To był pierwszy raz, kiedy jakiś zmaltretowany uczeń (Puchon!) postawił się jej, na dodatek publicznie. Alyssa nie bardzo wiedziała, co powinna w tym momencie zrobić, ale ta sytuacja wydawała jej się w jakiś sposób zabawna. Jej usta rozciągnęły się w uśmiechu, co najwyraźniej jeszcze bardziej rozwścieczyło Puchonkę.
- Co ty... Bawi cię to? Jak ty... jak w ogóle śmiesz?! - Dziewczyna zapowietrzyła się z oburzenia, ale szybko jej przeszło i zaczęła wykrzykiwać w stronę Alyssy jedno oskarżenie po drugim, łamiącym się, histerycznym głosem. - Ślizgoni..! Wszyscy Ślizgoni to bezduszne potwory, zasługujecie na śmierć tysiąc razy bardziej niż wasze niewinne ofiary! Mój braciszek... co on wam zrobił?! Dlaczego go zabiliście?! Śmierciożercy...
Łzy skapywały z jej policzków na szatę i wyglądała, jakby z rozpaczy zupełnie postradała zmysły. Koleżanki z Hufflepufu próbowały ją powstrzymać, ale wyrwała się im, ignorując wszystkie prośby i ostrzeżenia, jakby w ogóle ich nie słyszała.
- Śmierciożerca, śmierciożerca... - syczała, łapiąc Alyssę za lewe ramię, w momencie gdy ta chciała się odwrócić i odejść. - Pokaż wszystkim co kryjesz pod rękawem! - Ally odskoczyła w tył z głośnym warknięciem, gdy tylko poczuła na ręce dotyk jej pulchnych dłoni.
Puchonka wzięła to najwyraźniej za potwierdzenie swoich mrocznych domysłów, bo jej twarz rozjaśniła się, gdy wskazała na Alyssę palcem.
- Aha! - wrzasnęła w uniesieniu. - Morderczyni!
Po jej słowach w ciągle zatłoczonym korytarzu zapadła głucha cisza. Przerwał ją świst i suchy trzask, gdy dłoń Alyssy gwałtownie spotkała się z policzkiem dziewczyny. Jej głowa odskoczyła na bok i tam już została, a na bladej skórze szybko zaczął formować się jaskrawo czerwony ślad. Z zamglonych oczu Puchonki przestały cieknąć łzy i trwała w tej pozycji, z rozchylonymi w zdziwieniu ustami. Alyssa odwróciła się na pięcie i odeszła. Nie musiała już rzucać żadnych zaklęć, by uczniowie na korytarzu rozstępowali się przed nią ze strachem.

*

Wielką Salę wypełniały głośne, ożywiony rozmowy, gdy wreszcie do niej weszła, prawie pod koniec posiłku. Na jej widok uczniowie zamilkli tylko na moment, a już kilka sekund później, nowo powstały gwar stał się jeszcze donośniejszy. Alyssa wykrzywiła się brzydko, mijając próg i czując na sobie niezliczoną ilość spojrzeń.
- Gdzie jest Cam? - spytała pierwszego z brzegu Krukona, nie przejmując się jego przerażonym spojrzeniem.
Chłopiec skinął głową na stół Gryffindoru, a patrząc w tamtą stronę, Alyssa na własnym przykładzie pojęła istotę powiedzenia, że nóż otwiera się komuś w kieszeni. Ruszyła przed siebie, zatrzymując się tuż nad Harrisonem, pogrążonym w rozmowie z jej bratem. Położyła dłoń na jego ramieniu i nachyliła nad nim, czując jak drgnął zaskoczony. A Cam przecież nigdy nie dawał się podejść od tyłu, trzeba było się naprawdę wysilić, żeby choć odrobinę go zdziwić.
- Harrison - syknęła mu do ucha, wbijając ostrzegawczo paznokcie w ramię.
Jamie urwał w pół zdania, patrząc na siostrę z lekką konsternacją. Ally zignorowała go, skupiając całą uwagę na profilu twarzy Cama i pojawiającym się na nim, ironicznym uśmieszku.
- Alyssa skarbie, jak miło. Czemu zawdzięczam tę przyjemność?
- Musimy porozmawiać.
- Jeśli jeszcze nie zauważyłaś, jestem aktualnie zajęty.
- To przestań być.
Cam zaśmiał się chrapliwie, a było w tym dźwięku coś takiego, że Alyssa puściła go i odsunęła się o krok, uważnie obserwując.
- Przykro mi, ale to nie działa w ten sposób księżniczko. Ty chcesz się spotkać, jak ustalam czas, w porządku?
Adams zazgrzytała zębami i spiorunowała go wzrokiem, ale niewiele wskórała. W końcu z ciężkim westchnięciem skinęła głową.
- Cudownie. Widzisz, jak chcesz to potrafisz współpracować. - Cam sięgnął po swoją torbę, wyjął z jej wnętrza niewielki kawałek pergaminu i pióro i nabazgrał coś na kolanie. Potem zgniótł świstek i wsunął go w dłoń Alyssy, uśmiechając się przy tym czarująco. - A jeśli jeszcze nie udało mi się poprawić twojego humorku, to może zauważysz wreszcie kto wrócił do szkoły..?
Adams pobieżnie rozejrzała się wokół, ale nie widząc nikogo interesującego, ponownie spojrzała na Harrisona, trochę niezrozumiale a trochę podejrzliwie. Cam pokręcił głową z politowaniem, chwycił Alyssę za podbródek i odwrócił jej głowę we właściwym kierunku. Czuł pod palcami jak jej twarz się wygięła, gdy wargi rozciągnął uśmiech.
- Proszę, proszę... - wymruczała cicho, poluźniając jego uścisk i odchodząc, nie zaszczyciwszy go więcej spojrzeniem.
- Wow, a szykowałem się na kazanie - oznajmił konspiracyjnym szeptem Jamie.
Cam w odpowiedzi, wzruszył skromnie ramionami.
- Dora kochanie! - zaszczebiotała Alyssa, podchodząc do osoby siedzącej kilka miejsc dalej. - Nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo się stęskniłam!
- A uwierz, wyobrażam. - Padła chłodna odpowiedź. - Bo pewnie mniej więcej tyle ile ja za tobą.
Dorcas Meadowes podniosła się powoli ze swojego miejsca pomiędzy Syriuszem a Lily i odwróciła w stronę Alyssy. Grube, czarne loki, których po cichu Adams zawsze jej zazdrościła, zafalowały delikatnie, końcówkami sięgając niemal pasa. Gdy Dorcas odgarnęła z twarzy długą i bujną grzywkę, Ally cofnęła się o krok.
- Na Merlina Meadowes, co ci się stało?! - pisnęła przerażona, a twarz Dorcas wykrzywiła się w zdziwieniu. - To smocza ospa pozostawia takie blizny?! - Delektowała się skonsternowano-wystraszoną miną Gryfonki kilka długich sekund, a potem, powstrzymując śmiech, oznajmiła obojętnie - a nie. To twój nos.
Dorcas przewróciła oczami, chociaż widać było, że jednocześnie odetchnęła z ulgą. Kolejny raz poprawiła grzywkę, co było jej stałym nawykiem, powtarzanym niemal bez przerwy. W rzeczywistości na jej twarzy nie widniały żadne pozostałości po chorobie, przez którą spóźniła się na swój ostatni rok w Hogwarcie. Dorcas była posiadaczką silnie zarysowanych kości policzkowych, wydatnego nosa i chłodnych, ciemnych oczu. Zdaniem wielu należała do ścisłej czołówki najładniejszych dziewczyn w szkole, ale Ally, patrząc na nią, widziała tylko zbyt dużą ilość czarnej konturówki do oczu i grube, przerażająco wygięte brwi, na punkcie których właścicielka miała niemal taką samą obsesję, co Alyssa na punkcie swoich paznokci. Znając tę cechę jej charakteru, Adams oczywiście już wielokrotnie przeprowadzała szturm na tę część twarzy Gryfonki - z próbą podpalenia i transmutowaniem w krzaczastą mono-brew włącznie.
- Adams - fuknęła Meadowes, zakładając ręce na piersi. - Zabawna jak zwykle, no boki zrywać. - A potem trzepnęła lekko w głowę Syriusza, który faktycznie chichotał rozbawiony.
Dorcas miała jakąś taką kocią urodę. Alyssa nie wiedziała do końca, czy chodzi o kształt oczu, wąski podbródek, czy lśniące włosy. Wystarczyło, żeby przeinaczała jej nazwisko na 'Meowdowes' i zaczarowywała jej rzeczy tak, by miauczały przeraźliwie, za każdym razem gdy ich dotknie. I choć Alyssa uwielbiała koty - ba! sama się nawet w jednego zamieniała - to Dorcas Meowdowes nie cierpiała z całego serca. Z wzajemnością zresztą.
Wymieniły jeszcze kilka pozornie przyjaznych, jadowitych uwag, mierząc się wrogimi spojrzeniami, ale wreszcie Adams znudziła się ta zabawa.
- No nic, muszę już lecieć. Dobrze, że wróciłaś, Dory. Chyba już ci starczy tego wylegiwania się... - Utkwiła znaczące spojrzenie w brzuchu Meadowes, na co ta szczelniej zakryła się szatami, wykrzywiając się gniewnie. Jej blade policzki powlekły lekkie rumieńce. Adams zaśmiała się pod nosem, widząc, że trafiła w czuły punkt. - Do zobaczenia na boisku - rzuciła, mijając Gryfonkę i kierując się do wyjścia z Wielkiej Sali, odprowadzana uważnym spojrzeniem skutecznie ignorowanego Syriusza.

*

Alyssa stała na dziedzińcu, pozwalając, by porywisty wiatr tarmosił jej płaszcz, wyrywał kosmyki włosów z warkocza, rzucając jej je w twarz i boleśnie smagał po odkrytych częściach ciała. Nad jej głową zbierało się coraz więcej ciężkich, burzowych chmur, zmieniających wczesne popołudnie w ponury zmrok.
- Ally?
Alyssa wzdrygnęła się, wyrwana z zadumy. Spojrzała w dół, na swą zaciśniętą dłoń, w której trzymała kartkę od Cama. Schowała ją z powrotem do kieszeni, czując znajome uczucie niespokojnego oczekiwania, pojawiającego za każdym razem, gdy nadchodziły kluczowe momenty jakiegoś jej planu. Nie potrafiła nawet dłużej silić się na zrelaksowany spokój, z którym obnosiła się przez większość dnia.
- Ally? Co ty tu robisz?
Alyssa podniosła wzrok, dostrzegając podchodzącego do niej profesora Blake'a. Uśmiechał się przyjaźnie, jak to miał w zwyczaju, ale był też wyraźnie zaniepokojony.
- Nie powinien mieć pan teraz zajęć? - spytała, zdziwiona jego widokiem na podwórku, w samym środku godziny lekcyjnej.
- Wygląda na to, że większość mojej klasy jest chora, więc odwołali mi lekcje - wyjaśnił, przystając obok niej i wzruszając ramionami. - A co z tobą? Nieobecny nauczyciel?
- Nie, mam transmutacje.
- No właśnie widzę. - Blake uśmiechnął się lekko, wyraźnie rozbawiony. W jego policzkach, jak zwykle pokrytych krótkim zarostem, pojawiły się głębokie dołki. Cierpliwie czekał aż rozwinie temat, przyglądając jej się ciepłym wzrokiem i najwyraźniej nic sobie nie robiąc z przeciągającego się milczenia.
- McGonagall wyrzuciła mnie z klasy - oznajmiła w końcu Alyssa, spod przymrużonych powiek uważnie obserwując jego reakcję. Przez chwilę wyglądał, jakby z trudem powstrzymywał parsknięcie.
- Dlaczego?
Alyssa westchnęła, przenosząc wzrok na zasnute chmurami niebo. Wyglądało, jakby lada moment miało z niego lunąć.
- Bo przyszłam na lekcję w mugolskim dresie - wyjaśniła cicho, nie patrząc na profesora. - A kiedy kazała mi doprowadzić się do porządku, transmutowałam go w pidżamę. - Pierwsze krople deszczu spadły na ziemię, przy akompaniamencie dźwięcznego śmiechu Blake'a.
- Dlaczego to zrobiłaś? - spytał po chwili, poważniejąc. Wpatrywał się w nią wyczekująco, nawet kiedy machnęła niedbale ręką, pragnąc zbyć ten temat. - Rano na obronie byłaś ubrana w szkolne szaty.
- Tak - potwierdziła Alyssa, by powiedzieć cokolwiek.
- Masz zabawną skłonność podejmowania nierozsądnych zachowań, gdy w otoczeniu zaczyna   panować spokój, prawda Ally? - Adams przeniosła na niego zdziwione spojrzenie, czując jak deszcz spływa strugami po jej twarzy. - Albo inaczej. Przejawiasz trochę destrukcyjne zapędy, psując coś, kiedy zaczynasz się czuć zwodniczo dobrze. I nawet nie próbuj kolejny raz wzruszyć ramionami, nadwyrężysz je w końcu.
Wreszcie Alyssa uśmiechnęła się lekko, narzucając na przemoczoną głowę kaptur. Gdzieś nad nimi niebo przecięła błyskawica, a chwilę później ciszę przerwał donośny grzmot.
- Tylko mi nie mów, że studiowałeś psychologię.
- Nie mówię. Chociaż to prawda.
Adams parsknęła krótkim śmiechem, w zasadzie nie bardzo się dziwiąc. William Blake i ten jego ciepły, serdeczny sposób bycia, mieli w sobie coś takiego, co sprawiało, że chciało się im zdradzić swoje najskrytsze sekrety. Na Alyssę jego obecność wpływała dziwnie kojąco. Dlatego bez chwili wahania zgodziła się, gdy profesor zaproponował jej filiżankę ciepłej herbaty. Milczeli, w drodze do szkoły, gdy za ich plecami zaczynała szaleć coraz gwałtowniejsza burza i milczeli, podczas wędrówki do jego gabinetu i w czasie parzenia zielonej herbaty. Blake odezwał się ponownie, dopiero gdy obydwoje zasiadali w miękkich fotelach przy kominku, wysuszeni zaklęciem i ogrzani napojem.
- Słyszałem o tej Puchonce - oznajmił spokojnie.
Oczywiście, pomyślała Alyssa, przewracając oczami. W Hogwarcie plotki roznosiły się z szybkością rzucanego zaklęcia.
- I?
- Śmierciożercy zamordowali jej rodzinę, łącznie pięć osób.
- I?
- Była córką jakiegoś wysoko postawionego urzędnika Ministerstwa. Nie zgodził się służyć Sama-Wiesz-Komu, ani udostępnić Śmierciożercą jakichś tajnych danych, więc się zemścili.
Kolejny raz na końcu języka miała krótki spójnik, ale zaczynała wątpić w skuteczność tego typu odpowiedzi. Blake wyglądał, jakby nie miał zamiaru tak łatwo porzucić tego tematu.
- Do czego zmierzasz Williamie? - zapytała więc, odwdzięczając się za jego poważne, badawcze spojrzenie dokładnie tym samym.
- Uraziła cię?
Alyssa milczała, zbita z tropu.
- Ta dziewczyna - kontynuował profesor - nazywając cię w ten sposób?
- A kogo by to nie uraziło? - prychnęła po dłuższej chwili, przenosząc wzrok na ścianę ponad jego ramieniem. Kątem oka widziała, jak jeden z kącików jego ust wędruje tryumfalnie w górę.
- Nie pytam o kogoś. Pytam o ciebie. Jak się poczułaś, kiedy nazwała cię Śmierciożercą przy całej szkole?
Alyssa nie odpowiedziała, unosząc do ust kubek z herbatą i przyglądając się beznamiętnie Williamowi znad jego krawędzi.



______________________________________________





Powrót blogerki marnotrawnej. 
Miałam naprawdę dłuuuuuugą przerwę od całej blogosfery (nawet nie wiem, czy ta przerwa już się całkowicie skończyła) i oprócz tego, że nie pisałam, to nawet nie czytałam innych opowiadań i rzadko kiedy wchodziłam na bloggera. Matko, chyba już nawet nie pamiętam jak się pisze komentarz do rozdziału! 
Wiem, że mam sporo zaległości, ale obiecuję wkrótce zabrać się do ich nadrabiana :)

Co do samego rozdziału, to... wow. Tak się rozciągnął, że musiałam go podzielić na dwie części, bo naprawdę mam awersję do zbyt obszernych notek. Drugą właśnie skończyłam, ale zachowam jakiś tam odstęp czasowy między dodawaniem, żeby potem znowu nie było aż takiej długiej przerwy. 

Brrrrr musiałam powrócić do haniebnego zwyczaju tworzenia akapitów za pomocą trzech spacji. Niedawno miałam (kolejny) format mojego (ukochanego) laptopa i nie mam jeszcze Office'a, a Word (♥) najwyraźniej uważa, że ma święte prawo do usuwania akapitów, gdy skopiuję tekst do bloggera (słusznie). 

Z okazji zbliżających się świąt chciałam wam złożyć serdeczne życzenia, bla bla bla, wiecie jak to leci. I udanego Sylwestra i czego sobie zamarzycie <3 i może weny... (proszę, pożyczcie jej też mnie, tylko tym razem nie w godzinach lekcyjnych, a kiedy siedzę w domu i nie mam co robić)

A tak z innej beczki, to niedawno minęły pierwsze urodziny bloga. Wow, szybko to mija. Oczywiście z perspektywy czasu, widzę masę rzeczy, które powinnam zaplanować inaczej, ale tak to już bywa. I tak jestem dumna. 
Ha! Właśnie sobie uświadomiłam, że pięć dni temu minęła druga rocznica mojego narutowskiego bloga. Merlinie, jak to leci. 

No nic, to chyba tyle. Postaram się już tak nie znikać i cierpliwie czekajcie na mnie u siebie :)
Pozdrawiam, buziaki ♥♥♥



PS. Tyle czasu, przydałoby się w końcu zmienić wygląd bloga. Mam już gotowe zamówienie i teraz tylko czekam na otwartą kolejkę w jakiejś szabloniarni. Jeśli jednak ktoś byłby chętny zrobić dla mnie szablon, albo polecić jakąś fajną stronkę, to byłoby miło :)

<3





poniedziałek, 6 października 2014

Rozdział 17




- To szaleństwo – szepcze Severus i wbrew swoim słowom, uśmiecha się szeroko, kiedy Alyssa zawiązuje mu na twarzy papierową maseczkę.

*

Mały Gryfon po raz kolejny rozejrzał się po pomieszczeniu, nie mogąc się przyzwyczaić do wszechogarniającego go chłodu i cierpkości. Pierwszy raz znajdował się w Pokoju Wspólnym Ślizgonów i w myślach porównywał go do ciepłej i przytulnej Wieży Gryffindoru. Nie potrafił znaleźć żadnego podobieństwa. Nawet powietrze tutaj wydawało się cięższe, tak że z trudem oddychał i chciał się jak najszybciej stąd wydostać. Ale przysłano go z wiadomością i teraz musiał czekać, aż grupka Ślizgonów, stłoczona wokół niego, skończy wreszcie szeptaną sprzeczkę i podejmie decyzję.
- Dobra starczy! – warknęła w końcu Roxanne Avery, obrzucając towarzystwo władczym i stanowczym spojrzeniem. – Nie zachowujmy się jak dzieci.
- Chyba ci życie niemiłe – wymamrotał pod nosem młodszy Black, zerkając na nią krzywo.
Potem wszyscy, jak jeden mąż, przenieśli spojrzenia na postać siedzącą przy kominku. Przez myśli Gryfona przemknęło spostrzeżenie, że pomimo rozpalonego ognia, w pomieszczeniu nie można było wyczuć nawet iskierki ciepła.
Alyssa Adams siedziała na kanapie już od dobrej godziny i starannie, z maksymalnym skupieniem na twarzy, piłowała swoje długie paznokcie. Każdy wiedział, że były one dla niej cenniejsze niż życie i w trakcie tej czynności, nie można jej było przeszkadzać, choćby się waliło i paliło.
- No, to kto spróbuje? – zagadnęła dziarsko Roxanne, a krąg rozmówców wzdrygnął się automatycznie.
- To twoja decyzja – poinformował ją Regulus, unosząc ręce w obronnym geście, a reszta poszła w jego ślady. Roxanne przewróciła oczami, a potem jej spojrzenie zatrzymało się na chłopcu z Gryffindoru.
- Ty – rzuciła, uśmiechając się do niego olśniewająco. To prawda, moc jej uśmiechu była porażająca, ale Gryfon nie miał zamiaru tracić w zamian życia. – Daj spokój – Avery chwyciła go za ramię, najwyraźniej zauważając, że próbuje się wycofać. – Zaprezentuj nam trochę tej sławnej, gryfońskiej odwagi! Poza tym to ciebie przysłano tutaj z wiadomością, więc przekaż ją w końcu.
- Przecież to zrobiłem – odpowiedział, odrobinę roztrzęsionym głosem Gryfon. – Powiedziałem wam i to wystarczy, a tak w ogóle, to nawet nie powinienem tu wchodzić. Sam na sam ze Ślizgonami – dodał, spoglądając na nich jak na stado dzikich zwierząt, gotowych rozszarpać go na strzępy.
- Są zasady – odezwał się Roger Avery z leniwym uśmieszkiem. – Nie zabija się posłańca, nawet jeśli przynosi złe wieści.
Roxanne zachichotała lekko, po czym popchnęła Gryfona w stronę kanapy. Niechętnie ruszył do przodu, odwracając się jeszcze przez ramię i widząc, że dołącza do niego Melanie Crosser, dziewczyna z jego rocznika. Uśmiechnęła się do niego pocieszająco, a on od razu poczuł się odrobinę lepiej, bo Melanie słynęła ze swojej serdeczności. Właściwie to nie wiedział nawet, co robiła w Slytherinie, bo w przeciwieństwie do swoich znajomych, była miła i ciepła dla każdego.
- Emmmm... – zaczął nieśmiało, znajdując się w końcu przed Alyssą (ale zatrzymując w bezpiecznej odległości). – No bo chodzi o to...
Głos zamarł mu w gardle, gdy Adams uniosła na niego spojrzenie. Nie mógłby opisać go słowami, ale był niemal całkowicie pewny, że posiadał jakieś złowrogie, uśmiercające moce. Spuścił głowę, niepewnie postępując krok w tył, ale poczuł ciepłą rękę Melanie na swoim ramieniu.
- Ally – zaczęła spokojnie. Nie dała Alyssie możliwości wybuchnięcia gniewem, kontynuując szybko – Jamie jest w Skrzydle Szpitalnym.
Wyraz twarzy Alyssy zmienił się w sekundę, z morderczej wściekłości na szok, a chwilę później na zmartwienie, pomieszane ze złością. Zerwała się z kanapy, odrzucając na bok pilniczek i wypadła z pomieszczenia, głośno przeklinając.
Gryfon absolutnie nie miał pojęcia, skąd w niej ten gniew, ale chyba wolałby się nie zagłębiać w jej pokrętny sposób myślenia. Odetchnął z ulgą, uśmiechnął się z wdzięcznością do Melanie i skierował do wyjścia, mając wrażenie, że szata nasiąknęła mu jadowitą atmosferą panującą w tym pomieszczeniu.

*

Severus zerka na Alysse, czającą się przy ścianie i wyglądającą ostrożnie za róg korytarza. zaklęcie Bąblogłowy zniekształca trochę jej twarz, ale nawet mimo tego, doskonale widzi jej rozbiegane, podekscytowane oczy i ostre, mocno wygięte brwi, które Roxanne przetransmutowała jej na czas przyjęcia. Severusowym zdaniem, zupełnie jej nie pasują. Adams odwraca się do niego, kiedy stwierdza, że droga wolna. Niemal w tym samym momencie unoszą różdżki, mierzą nimi do siebie i rzucają zaklęcie Kameleona. A potem ramie w ramię, unikając księżycowego światła, by nie pokazały się ich cienie, ruszają korytarzem.

*

Alyssa wpadła do Skrzydła Szpitalnego i przystanęła mimowolnie, na widok tłoku, który rzadko miewał tu miejsce. Każde łóżko było zajęte, a przez ciasnotę panującą między nimi, rozpoznała, że Pani Pomfrey musiała doczarować kolejne.
Pielęgniarka dopadła jej natychmiast po przekroczeniu progu, zaglądając jej uważnie w twarz i sprawdzając temperaturę czoła.
- Nic mi nie jest – oświadczyła Ally, odchylając się. – Przyszłam zobaczyć brata.
Pomfrey była wyraźnie niezadowolona, ale widząc upór na jej twarzy, podała jej papierową maseczkę i wskazała łóżko na końcu sali.
- Tylko nie długo, bo jeszcze też się zarazisz. Jak widzisz, nie potrzeba mi kolejnego pacjenta – poinformowała ją kobieta, po czym podeszła do jakiejś dziewczyny, zanoszącej się głośnym kaszlem.
Alyssa z wahaniem spojrzała na maseczkę, ale w końcu zawiązała ją na twarzy. Ruszyła przejściem między łóżkami, i w końcu stanęła przy tym zajmowanym przez Jamie’go, odrobinę bojąc się spojrzeć mu w twarz. Gdy jednak nabrała w końcu tyle odwagi, prawie przewróciła się z ulgi.
- Hej – wycharczał Jamie, uśmiechając się do niej krzywo.
- Nie jesteś chory – wyszeptała Ally, odciągając lekko maskę. Opadła na materac jego łóżka i westchnęła.
- Nie, nie jestem – odpowiedział, trochę zaskoczony.
- Więc co się stało?
- Znowu miałem ten astmowy atak – wyjaśnił, z lekkim wzruszeniem ramion. – Ale już jest lepiej.
- Potter ostatnio przesadzał z treningami, co? – wysyczała Adams.
- Nie żeby miało to teraz jakieś znaczenie – wymamrotał Jamie, spuszczając głowę, ale zaraz poderwał ją z powrotem, patrząc na uśmiechającą się tryumfalnie Alysse. – Mecz – wyrzucił z siebie, jakby nagle go olśniło. Rozejrzał się dookoła, po wszystkich chorych, a potem znowu wbił w siostrę pełne niedowierzania spojrzenie. – Ally, co ty zrobiłaś?
Alyssa nie odpowiedziała, podnosząc się z łóżka i lekko czochrając jego gęstą czuprynę.
- Odpoczywaj – rzuciła na odchodnym.
Z kamiennym wyrazem twarzy wyszła z pomieszczenia, ale zrobiła tylko kilka kolejnych kroków na korytarzu, by opaść na parapet i oprzeć czoło o chłodną szybę. Przymknęła oczy i kolejny raz odetchnęła. Nie mogła powstrzymać uśmiechu, wykrzywiającego jej wargi.

*

- Nad czym tak myślisz? – pyta cicho Severus, kiedy siedzą w ciemnej luce za obrazem, bo Filch wałęsa się po korytarzu. Alyssa milczy już od kilku minut i jest to do niej bardzo niepodobne, biorąc pod uwagę jej nadchodzący sukces.
- Zastanawiam się, co wypadnie bardziej wiarygodnie – odpowiada ledwo słyszalnym szeptem, kiedy woźny człapie tuż obok ich kryjówki i mamrocze coś do swojej kotki. – Jeśli zachoruję jako jedna z pierwszych, albo nie zachoruję wcale? Co o tym myślisz?
Severus zastanawia się przez chwilę, a w między czasie człapanie Filcha oddala się, więc zaraz będą mogli bezpiecznie wyjść na korytarz.
- Obie opcje mają swoje plusy i minusy – odpowiada w końcu poważnie. – Weź pod uwagę, że rzadko tak naprawdę chorujesz i jeśli padniesz pierwsza, to będzie trochę dziwne. Ale jeśli nie zachorujesz w ogóle, to też... a zresztą. Kto wpadłby na pomysł, że to czyjaś sprawka? I czemu mieliby z tym powiązać ciebie?
- Myślisz? – upewnia się Ally, patrząc uważnie na Severusa.
Snape potwierdza pomrukiem, a potem odsłania obraz.
- Najlepiej żebyś zachowywała się naturalnie. Jak zachorujesz to zachorujesz, a jak nie to nie. Zresztą nie sądzę, żebyś potrzebowała moich zapewnień, jeśli chodzi o jakieś twoje plany.
Alyssa wzrusza ramionami, a kiedy wygramola się na korytarz, staje dumnie, z rękami na biodrach i toczy władczym wzrokiem po otoczeniu.
- Czujesz to? – pyta, udając, że zaciąga się mocno powietrzem. Tak naprawdę, lepiej by tego nie robiła, zresztą ciągle ma zawiązaną na twarzy maskę. – To zapach mojego zwycięstwa.

*

Alyssa spędziła całkiem przyjemną sobotę, odrabiając wszystkie zaległe prace domowe, trochę się ucząc i spektakularnie miażdżąc Zabiniego w garkulkowej bitwie. W czasie posiłków w Wielkiej Sali panował względny spokój, co było wręcz nienaturalne, ale nic dziwnego, skoro brakowało sporej części uczniów. Co chwilę ktoś kichał głośno, wydmuchiwał nos, albo zanosił się kaszlem i w tym samym momencie, w którym Roxanne krzywiła się z obrzydzeniem, Ally próbowała ukryć uśmiech.

*

Wczesnym wieczorem wracała z biblioteki, gdy w połowie drogi do lochów, natknęła się na znajomą postać. Cam opierał się o ścianę niedaleko klatki schodowej, wyraźnie na nią czekając. Kiedy zatrzymała się tuż przed nim, uniósł głowę, ukazując lekki uśmiech, błąkający się po jego wargach.
- No, no – zaczął, podchodząc bliżej i kładąc jej dłonie na ramionach. – Nie widziałem dzisiaj nawet skrawka miotły. Jestem pod wrażeniem Alysso.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, pochylił się nad nią i złączył ich usta w krótkim, mocnym pocałunku. Smakował czymś słodkim i jednocześnie cierpkim, a Ally na myśl przyszła podstawowa własność trucizn, ta o ich zwodniczo przyjemnym smaku, maskującym prawdziwy jad. Ta cecha zdawała się idealnie pasować do Cama i uroczego uśmiechu, którym obdarował ją chwilę później. Jego jasne, przebiegłe oczy błyszczały fanatycznie.
- Do twarzy ci z tryumfem – uszczypnął ją w policzek i odwrócił się, odchodząc. – Gratulacje – rzucił jeszcze przez ramię, a Alyssa pokręciła z pobłażaniem głową, uśmiechając się lekko. Nie dziwiła się jego zachowaniu, to był w końcu Cam i jego się nie definiowało.

*

Odwołują wszystkie maskujące zaklęcia, które rzucili na siebie w ciągu tej nocy i wchodzą do Pokoju Wspólnego. Jest opustoszały, wszyscy już dawno poszli spać, choć większość uczniów zwykle siedzi do późna. Pewnie do łóżek zagonił ich wszystkich Roger, z powodu jutrzejszego meczu. Zawsze na nich naciska, bo chce, żeby każdy członek drużyny był w szczytowej formie, wypoczęty i wyspany. Przy okazji obejmuje tym nakazem również kibiców. Jeszcze nie wie, że tym razem jego wysiłki pójdą na marne. Alyssa i Severus żegnają się krótkimi skinieniami głowy, gdy stoją w korytarzyku przed dormitoriami, a potem każde z nich idzie w swoim kierunku, nie mogąc doczekać się jutra.

*

Niedzielna, pierwsza w tym roku wycieczka do Hogsmeade, nigdy jeszcze nie przebiegała tak spokojnie. Uczniów, tłoczących się przed wyjściem i oczekujących, aż Filch sprawdzi ich zgody, była zaledwie garstka, nawet nie połowa gromady, która zwykle szturmowała wioskę.
Alyssa, okutana od stóp do głów, z wełnianą czapką z bąblem na głowie, ciepłym szalem i rękawiczkami o dwóch palcach, wędrowała do wioski u boku Roxanne, odzianej w elegancki, lekki płaszczyk i drżącej z zimna, która jak zwykle nadkładała dobry wygląd nad względy praktyczne. Lato w tym roku było względnie ciepłe, ale jesień przyszła bardzo szybko i była wyjątkowo mroźna.
Gdy tylko znalazły się w centrum Hogsmeade, Roxanne natychmiast skierowała się w stronę Trzech Mioteł, z godnością szczękając zębami.
- Ruchy Ally! – pogoniła przyjaciółkę, otwierając drzwi i oglądając się na nią przez ramię.
- Zamów też dla mnie, zaraz przyjdę.
Avery w odpowiedzi przewróciła oczami, ale przyzwyczajona do tego, że Alyssa nie miała w zwyczaju się tłumaczyć, weszła do lokalu.
Adams ruszyła dalej, rozdarta między załatwieniem swoich sprawunków, odwiedzeniem na chwilę kolegów ze Slytherinu w Świńskim Łbie, albo podążeniem za bandą pomyleńców z Gryffindoru, która najwyraźniej skradała się w kierunku Wrzeszczącej Chaty na wzgórzu. Alyssa zaśmiała się cicho, na widok Pettigrew, starającego się dzielnie podążać za trójką kolegów, ale wyraźnie czującego strach przed wielką, nawiedzoną posiadłością.
W końcu podjęła instynktowną decyzję, wchodząc do mijanego właśnie Miodowego Królestwa. Naprawdę, mogłaby w tym miejscu zamieszkać. W średniej wielkości pomieszczeniu co prawda wiecznie roiło się od klientów, ale to był tylko drobny mankament, niezauważalny wręcz, przy takiej zniewalającej ilości najróżniejszych słodyczy i przekąsek. Alyssa zawsze starała się kupić każdego produktu po trochę, a że rodzajów łakoci była cała masa i nigdy tak naprawdę nie potrafiła się ograniczyć tylko do kilku sztuk, zwykle traciła w sklepie większość swojego kieszonkowego.
Tym razem również miała spory problem z asertywnością, dlatego napełniła paczuszkę różnorodnymi żelkami, dorzuciła do tego kilka gatunków czekolad (w tym nowość, dziesięcio centymetrowej grubości blok najlepszej mlecznej czekolady Ciotki Harriet, z esencją z eliksiru uszczęśliwiającego) i starając się nie patrzeć na resztę półek, uginających się pod ciężarem smakołyków, ruszyła do kasy. Rzuconym ukradkiem czarem wywołała zamieszanie w szalenie długiej kolejce, po czym wmanewrowała się na jej przód. Zapłaciła i wyszła ze sklepu.
Obracając w buzi okrągłego, tęczowego lizaka, zgarniętego z lady jakiemuś dzieciakowi za nią, udała się aż na obrzeża wioski, na pocztę. Tutaj ruch był zdecydowanie mniejszy, a i domy wzdłuż ulicy nie były już tak malownicze i bajkowe.
Poczta w Hogsmeade słynęła ze swojego świetnego zaopatrzenia w sowy najróżniejszych gatunków, rozmiarów, barw i specjalizacji. Sam budynek jednak nie wyróżniał się niczym szczególnym, był szary raczej ponury i przeciętny. Alyssa po wejściu do środka, udała się do kontuaru, za którym siedziała wyraźnie znudzona czarownica w średnim wieku. Na stanowisku obok, jakaś staruszka wykłócała się o coś z pracownikiem, a jeszcze dalej, młody czarodziej wypisywał adres na olbrzymiej paczce i dopytywał, ile będzie musiał dopłacić za przeprawę między kontynentalną.
- Słucham – wyburczała niewyraźnie czarownica przed Alyssą, mierząc ją niechętnym wzrokiem.
- Odbiór listu na nazwisko Adams.
- Panienka poczeka – odparła szorstko i udała się na zaplecze, trzaskając z rozmachem drzwiami.
Wróciła po jakichś dziesięciu minutach, niedelikatnie rzucając paczuszkę na ladę i zasiadając ciężko, na miękko wyglądającym krześle.
- Panienka podpisze – podsunęła jej dokument, na którym Alyssa nabazgrała swój niewyraźny podpis, po czym odprawiła ją lekceważącym machnięciem ręki.
Ally obrzuciła kobietę jadowitym spojrzeniem, ale powstrzymała się od komentarza i po prostu zabrała paczkę, kierując się do wyjścia i udostępniając miejsce kolejnej osobie.
Przystanęła w cieniu wysokich topól, na skraju wioski, otwierając kopertę i wyciągając z jej wnętrza dwie małe, wyświechtane książeczki w czarnych, skórzanych oprawach. Gdy Alyssa pobieżnie przekartkowała jedną z nich, z jej wnętrza wypadł liścik.

Miłej lektury
– Bella

Litery układające się w krótką notkę były zamaszyste i krwistoczerwone, a droga papeteria lśniła pięknym odcieniem srebra. Adams schowała karteczkę z powrotem, po czym umieściła książki w torebce i odpychając od drzewa, skierowała się z powrotem w stronę centrum. Przeszła jednak zaledwie kilka kroków, gdy usłyszała głośny krzyk, a jakaś włochata, ciemna kulka wpadła jej pod nogi z groźnym sykiem.
- I nie wracaj tu więcej ty żebrająca przybłędo! – wrzasnął brodaty mężczyzna, w poplamionym krwią fartuchu, rzucając za stworzeniem ostatni kamień i znikając za drzwiami budynku, który Alyssa zidentyfikowała jako rzeźnię. Przez otwarte okno dolatywało do niej jeszcze gniewne mamrotanie, zabarwione sporą ilością soczystych przekleństw i wyklinające żerujące na jego podrobach szkodniki.
Ally ukucnęła, ostrożnie zbliżając rękę do fuczącego i prychającego zwierzaka. Po bliższych obserwacjach doszła do wniosku, że był to najbrzydszy kocur jakiego w życiu widziała. Jego futro było  postrzępione i matowe, a w niektórych miejscach zupełnie go brakowało. Łyse placki odsłaniały zaczerwienioną skórę i wyraźnie podkreślały wystające kości. Na pierwszy rzut oka widać było, że w ciągu swojego marnego żywota, kot stoczył już niejeden bój, o czym dobitnie świadczyły resztki ogona, postrzępione ucho i wyglądające na całkiem świeże, zadrapanie na oku.
Gdy dłoń Ally była już kilka centymetrów od jego łba, kocur pacnął ją ostrymi pazurami, zostawiając na jej ręce trzy głębokie rozcięcia. Alyssa fuknęła na niego, a kot odpowiedział jej tym samym, obnażając ostre zęby i strosząc grzbiet. Nie marnując więcej czasu, po prostu zgarnęła go za futro i wepchnęła sobie pod pachę, ignorując jego protesty, w postaci przeraźliwych miauknięć i dzikiego wierzgania.
- Chodź paskudo, chyba znalazłeś wreszcie odpowiedni dom.

*

- Patrz jaki milutki.
Kocur, od dłuższego już czasu spokojny i nawet mruczący, gdy głaskała do Alyssa, teraz, twarzą  w twarz z Roxanne, ponownie zaczął syczeć i parskać.
Avery podzielała jego niezadowolenie z tego bliskiego spotkania.
- Zabierz to zanim oblezą mnie pchły! – warknęła, odchylając się na krześle i krzywiąc z obrzydzeniem.
Ally posłała jej oburzone spojrzenie, opadając na miejsce na przeciwko i przytulając do siebie kota w obronnym geście. W Trzech Miotłach jak zwykle było tłoczno i duszno, więc szybko pozbyła się zbędnych warstw odzienia, rzucając je na krzesło obok. Kocur zwinął się w kłębek na jej kolanach, pomrukując gardłowo.
- Nie można wprowadzać zwierząt do lokalu! – wykrzyknęła zza lady Madame Rosmerta, piękna czarownica, której wdzięki podziwiał niemalże każdy klient płci męskiej.
- Spokojnie, jest wytresowany – odparła beztrosko Ally, biorąc łyk kremowego piwa.
Roxanne prychnęła tylko, powracając do lektury tomiku poezji i automatycznym ruchem, nawijając na palec kosmyk włosów.
- Rox, zamów mi coś do jedzenia.
- Sama sobie zamów.
- Och, w porządku. Pomyślałam po prostu, że chciałabyś mieć pretekst żeby podejść do baru, biorąc pod uwagę kto tam siedzi, ale jeśli jednak nie, to sama pójdę...
Avery zerwała się z miejsca, zanim Alyssa zdążyła dokończyć zdanie i miażdżąc ją spojrzeniem, podeszła do kontuaru. Oczywiście z największą skutecznością udawała, że nie dostrzega Remusa Lupina i trójki jego przyjaciół, wesoło zagadujących Madame Rosmertę, która co chwila chichotała dźwięcznie i dolewała im piwa na koszt firmy.
 Ally rozparła się wygodniej, obrzucając wzrokiem całą salę. Roxanne oczywiście dorwała dla nich najlepsze miejsca, w kącie, z odrobiną prywatności i dobrym widokiem na wszystko, co działo się w pomieszczeniu.
- Nawet mnie nie zauważył – wycedziła Roxanne, chwilę później, stawiając przed Alyssą talerz z kiełbaskami i kilkoma kromkami chleba z masłem.
Adams skwitowała to milczeniem, puszczając oczko do Remusa, odprowadzającego Avery wzrokiem. Lupin speszył się wyraźnie i natychmiast odwrócił z powrotem, wiercąc niespokojnie na swoim stołku barowym. Niczego nieświadoma Roxanne, dopiła swój napój i ponownie pogrążyła się w lekturze.
Wygłodniały kocur, zwabiony zapachem, poderwał się do siadu, wbijając w uda Alyssy ostre pazury. Syknęła, posłusznie jednak odkrawając spory kawałek mięsa i zrzucając mu na podłogę. Kot natychmiast zeskoczył, z gniewnym furczeniem wgryzając się w posiłek.
- Po co byłaś na poczcie? – zagadnęła w pewnym momencie Roxanne.
- Skąd wiesz, że tam byłam?
- Black mówił, że widział jak tam idziesz – wyjaśniła Avery, z lekkim wzruszeniem ramion.
- Dostałam paczkę – odparła zdawkowo, z ustami pełnymi chleba. Zrzuciła kolejny kawałek kiełbasy w momencie, kiedy kocur zaczął niecierpliwie drapać ją po nodze.
- Dlaczego nie do Hogwartu?
Alyssa przewróciła oczami, nie lubiąc być przesłuchiwaną, ale wiedziała, że Roxanne pyta o to tylko po to, żeby rozproszyć myśli i skupić się na czymś innym. Pomimo wieloletniej przyjaźni, nie zdradzały sobie nawzajem wszystkich swoich sekretów i nie spędzały długich godzin na zwierzeniach. Nie wynikało to z braku zaufania, a raczej potrzeby, by zachować niektóre sprawy tylko dla siebie.
- Dumbledore wzmocnił w tym roku zaklęcia ochronne wokół szkoły i istniała możliwość, że paczka przez nie nie przejdzie. Poza tym mam wrażenie, że przechwytują sowy... a przynajmniej powinni to robić, biorąc pod uwagę to, co aktualnie dzieje się w Anglii. Pewnie podejrzewają, że ktoś ze szkoły utrzymuje kontakt ze Śmierciożercami... a zresztą, nieważne – urwała, widząc kilka ciekawskich głów, osób siedzących najbliżej, odwracających się w jej stronę. Wykrzywiła się do nich brzydko, co poskutkowało natychmiastowym powrotem do wcześniejszych pozycji.
Roxanne zmierzyła ją tylko długim, uważnym spojrzeniem, po czym bez słowa wróciła do swojej książki. We względnym spokoju Alyssa dokończyła posiłek i dziewczyny wyszły z Trzech Mioteł, ponownie włączając się do tłumu na głównej ulicy. Adams chciała wstąpić do papierniczego po kilka rolek pergaminu i nowe pióro, ale Avery zarządziła, że najpierw musi kupić sobie nowe buty, na poprawę humoru, więc skierowały się w stronę bocznej uliczki, przy której mieściło się kilka ekskluzywnych sklepików. Ally owinęła kocura szalem i wcisnęła go do torby, tak że wystawał z niej tylko jego paskudny pyszczek, z przymkniętymi ślepiami i wąsami, drgającymi pod wpływem sennego mruczenia.

*

- Dzień dobry Hagridzie – przywitała się grzecznie Alyssa, w momencie gdy wielki, brodaty mężczyzna otworzył przed nią drzwi swojej chatki.
- Czołem Ally, coś się stało?
Adams w odpowiedzi pokazała mu tobołek z śpiącym w środku kotem. Stworzenie przebudziło się, gdy Hagrid wziął je na ręce i natychmiast zaniosło się dzikim sykiem.
- Cholibka, co za złośnik! – rzekł radośnie, gdy kocur próbował rzucić mu się z pazurami do gardła. – Milutki.
- Prawda?
- Skąd go wytrzasnęłaś?
- Znalazłam w Hogsmeade. Mógłbyś go wyleczyć?
- Nie powinnaś poprosić o to profesora Keetlemburga? – spytał zaczepnie Hagrid, mrugając do niej wesoło
- Mam wrażenie, że nie bardzo za mną przepada. Zresztą z wzajemnością – wyjaśniła Ally, krzywiąc się, na samo wspomnienie upierdliwego nauczyciela opieki nad magicznymi stworzeniami.
- Ano nie dziwota. Słyszałem, że na czwartym roku potrułaś mu wszystkie gumochłony – rzucił gajowy z udawanym wyrzutem.
- Dziwisz się? – spytała Ally ze śmiechem. – Męczył nas nimi cały semestr, myślałam, że umrę z nudów!
- Oj tak, dobrze cię rozumiem. Zamiast pokazywać wam takie ciekawe zwierzątka jak harpie, albo górskie skorpiony... cholibka, gdybym był na jego miejscu nie pozwoliłbym na takie nudy na moich lekcjach! Ale dobra, co do tego koteczka... spokojnie zajmę się nim. Myślę, że tak z tydzień będzie zdrów jak ryba!
- Dziękuję – Alyssa uśmiechnęła się z wdzięcznością i ostatni raz pogłaskała futrzaka, który pacnął ją w rękę i zmierzył pełnym wyrzutu, inteligentnym kocim spojrzeniem.

*

Alyssa pada na łóżko i szczelnie owija się kołdrą. Wsuwa różdżkę pod poduszkę i choć prawdopodobnie z podekscytowania nie zaśnie jeszcze przez kilka najbliższych godzin, z zadowoleniem wpatruje się w sufit. Wzdycha z lekkością i przymyka oczy.

*

- Mówiłem, że masz mnie tak nie nazywać! – zniecierpliwił się w końcu Remus, uderzając Syriusza książką, po czym jak gdyby nigdy nic, wracając do spokojnej rozmowy z Lily.
- Ale o co ci znowu chodzi?! ‘Remski’ to fajna ksywa! Nie moja wina, że masz takie nudne imię...
- Odezwał się ‘Syriusz Orion’...
- Ej, masz coś do mnie?!
- Syriuszu na litość Merlina! – interweniowała w końcu Lily, miażdżąc Blacka wzrokiem. – Idź podręczyć kogoś innego z łaski swojej!
- KOGO?! Wy tu gadacie o jakichś cholernych odkryciach w dziedzinie transmutacji, Peter znowu obrabia kuchnię, a James uciął sobie drzemkę! Jak go obudziłem i powiedziałem, że mi się nudzi to mnie wywalił z dormitorium i zapieczętował drzwi... I CO JA MAM TERAZ BIEDNY POCZĄĆ?! NIKT MNIE NIE CHCE, NIKT! JESTEM SAMOTNY, OCH TAK BARDZO SAMOTNY... I PRZEZ NIKOGO NIEKOCHANY!
- Och Gryffindorze – westchnęła Evans, opadając na fotel i chowając twarz w dłoniach. Syriusz natomiast kontynuował swoje dramatyczne lamenty, wczuwając się w rolę bohatera tragicznego.
- ... IDĘ SIĘ ZABIĆ! SKOŃCZĘ TEN MARNY ŻYWOT... przestań mnie zaczepiać Remusie, nie mam już dla ciebie czasu... SKACZĄC Z WIEŻY ASTRONOMICZNEJ A ME SZCZĄTKI... no do cholery jasnej Lupin! A ME SZCZĄTKI POŻRĄ... AAA! Kuźwa nie szczyp! – Syriusz zszedł w końcu ze stołu, przelotnie kłaniając się, obserwującym jego wybryki Gryfonom. – No czego?
- Patrz co maaaaam... – Remus załopotał mu przed twarzą Mapą Huncwotów, z absolutnie niewinnym uśmieszkiem na twarzy.
- Co znowu... – burknął Syriusz, wyrywając mu pergamin i przebiegając po nim wzrokiem.
- Na błoniach – podpowiedział usłużnie Lupin.
Black wpatrywał się w mapę, marszcząc brwi, ale po chwili jego twarz rozpogodziła się i spojrzał z aprobatą na przyjaciela.
- Koniec psot – mruknął, stukając różdżką w pergamin i chowając go do kieszeni spodni. – Dzięki Remski, jednak zasługujesz na to, by przebywać od czasu do czasu w mojej obecności. Ale nie teraz! Narka Lily – i wypadł z Wieży Gryffindoru w radosnych pląsach.

*

Syriusz wyszedł z zamkowego dziedzińca i skręcił w stronę parku, idąc jego brzegiem aż do stóp Zakazanego Lasu. Minął kilka rzędów wiekowych drzew i zatrzymał się na małej polance. Ponura atmosfera tego miejsca nie robiła nim najmniejszego wrażenia. W swojej ponad sześcioletniej karierze szkolnego psotnika zapuszczał się już do lasu niezliczoną ilość razy i to o wiele dalej niż na kilka metrów.
Black rozejrzał się wokół, bardziej słysząc, niż widząc, przebywającą tutaj osobę. Gdzieś z góry raz po raz dolatywały do niego sfrustrowane sapnięcia, albo ciche bluzgi.
- Kurwa – padło w pewnym momencie, na co zachichotał. Sekundę później niebieski promień minął jego policzek o kilka milimetrów, parząc skórę. – Salazarze! Black, co ty do cholery tutaj robisz?! Matko... ale mnie wystraszyłeś.
- Zawsze rzucasz wkoło zaklęciami jak się wystraszysz? – zadrwił Syriusz, stając pod wielkim drzewem, na którym siedziała Alyssa.
Adams spojrzała na niego z góry, marszcząc gniewnie brwi. Gałąź na której przycupnęła, znajdowała się kilka dobrych metrów nad ziemią, ale ona zdawała się tym nie przejmować. Zresztą nic dziwnego, żaden wykwalifikowany gracz quidditcha nie mógł bać się wysokości.
Black oparł się swobodnie o drzewo i zadarł głowę w górę, przyglądając się jej sceptycznie.
- Czego?
- Co ty tak właściwie odwalasz?
Ally prychnęła, zrywając z gałęzi jakiś bordowy, okrągły owoc średniego rozmiaru i rzucając go prosto w syriuszowe ręce.
- Bardyńskie wiśnie – wyjaśniała, tonem zarezerwowanym dla małych dzieci lub umysłowo chorych. – Potrzebuję ich do eliksiru, a ich magiczne działanie uaktywnia się tylko w pierwszej kwadrze księżyca, tuż po zachodzie słońca, więc właśnie teraz muszę je pozbierać.
- Co za niecną miksturę znowu warzysz?
- Nie twoja sprawa. Spokojnie, nie otrujesz się – dodała, widząc, że Syriusz obraca w dłoni owoc, uważnie mu się przyglądając. – Niestety.
Black postanowił zaryzykować i nadgryzł kawałek miękkiej skórki, która eksplodowała w jego ustach feerią smaków. Z zachwytem ugryzł kolejny kęs i doszedł do wniosku, że jeszcze nigdy nie jadł tak pysznego owocu. A warto dodać, że w okresie letnim, pochłaniał maliny i truskawki niemal na kilogramy. Alyssa, widząc jego urzeczenie, rzuciła mu jeszcze kilka sztuk, celując w jego głowę, niestety Black popisał się sprawnością ścigającego i wszystkie je wyłapał.
Po kilkunastu minutach, w czasie których Alyssa napełniała wiklinowy koszyk zebranymi owocami - i od czasu do czasu zrzucała kilka Syriuszowi, podczas gdy on pałaszował je z lubością i potem pluł w nią pestkami - w końcu stwierdziła, że ma już ich dostateczną ilość. Przelewitowała koszyk na ziemię, z dala od chciwych rąk Blacka.
Syriusz obserwował z zainteresowanie, jak zbliża się do pnia drzewa, a potem ześlizguje w dół i przystaje na chwilę na gałęzi poniżej. Robiła to z niedbałą pewnością siebie, która podpadała już pod przesadną arogancję.
- Nie myśl sobie, że cię złapię jak spadniesz – oświadczył kąśliwie Syriusz, poczuwając się w obowiązku do interwencji.
Alyssa tylko spojrzała na niego z góry, po czym zeszła jeszcze niżej, a następnie wyprostowała się i wmaszerowała na gałąź, z rozłożonymi szeroko rękami, stawiając małe kroczki jedna noga za drugą.
- Ej Adams poważnie...
- Czy to nie ty zawsze twierdziłeś, że bez ryzyka nie ma zabawy? – wytknęła mu Ally, uśmiechając się szeroko i robiąc w tył zwrot, gdy doszła już do części gałęzi która była niemal zbyt cienka by utrzymać ciężar jej ciała.
- Zabawa, a samobójcze przechadzki kilka metrów nad ziemią to jednak co innego.
- Skoro tak twierdzisz – wzruszyła ramionami, przebierając wystawionymi w powietrze dłońmi.
Syriusz wciągnął głośno powietrze, gdy zachwiała się gwałtownie, ale ona tylko wybuchnęła śmiechem, odzyskując równowagę i patrząc na niego z politowaniem.
- Adams, bo zaraz sam cię ściągnę – rzekł poważnie.
Ally przewróciła oczami, ale ruszyła z powrotem w stronę grubego pnia. Cień złośliwego uśmiechu wciąż błąkał się po jej wargach, gdy jedna z ustawionych ostrożnie stóp, zsunęła się ze śliskiego fragmentu i Alyssa runęła w dół z cichym, zaskoczonym okrzykiem.
Syriusz błyskawicznie sięgnął do kieszeni, jak na złość nie znajdując w niej różdżki. Zmełł w ustach przekleństwo, rzucając się do przodu, z paskudny przeczuciem, że nie zdąży.
I miał rację, ale najwyraźniej Adams nie okazała się być damą w opałach, wpadającą w jego objęcia. Zatrzymała się nagle tuż nad ziemią, wisząc bezwładnie w powietrzu i kurczowo ściskając różdżkę. Obydwoje zamarli na sekundę, zbyt zaskoczeni żeby odetchnąć z ulgą. W końcu Alyssa odwołała zaklęcie, lądując na twardym podłożu z przeciągłym ‘au’. Podniosła się do pozycji stojącej, rozmasowując dół pleców i pospiesznie maskując odczuwany jeszcze chwilę wcześniej strach.
- Próbowałam się przemienić, ale najwyraźniej z marnym skutkiem – rzuciła niefrasobliwie, odgarniając z twarzy włosy.
- Przybrać postać animagiczną w powietrzu, chwilę przed rozbiciem się o ziemię, co to dla ciebie. Jesteś przecież taka zdolna – syknął Syriusz, podchodząc bliżej i patrząc na nią chłodno.  
Adams odwracała się właśnie po swój koszyk, ale zatrzymała się w połowie ruchu, wzdychając ciężko i z wyrzutem.
- Co znowu? – spytała wojowniczo.
- Pominę wyliczanie każdej kości, którą mogłaś połamać z racji swojego kretyńskiego zachowania, ale... – Syriusz urwał gwałtownie, gdy Alyssa stanęła tuż przed nim i delikatnym gestem odgarnęła włosy, które wymknęły się z jego nieporządnego kucyka. Początkowo myślał, że to tylko kolejny sposób, na odwrócenie jego uwagi, choć niezupełnie w jej stylu. W spojrzeniu Ally było jednak tyle skupienia i powagi, że musiało chodzić o coś innego. I skojarzył o co dokładnie, gdy jednym palcem, z przesadną ostrożnością, pogładziła powierzchnię gładkiej, czarnej obręczy, tkwiącej w jego uchu powyżej chrząstki.
- Pamiętam jak w trzeciej klasie zrobiłeś sobie ten kolczyk – szepnęła, dziwnie stłumionym głosem. Była tak blisko, że Syriusz czuł jej ciepły, regularny oddech na twarzy i nagle zdał sobie sprawę, że ciężko mu się skupić. – Przez jakieś dwa miesiące bujałeś się po szkole w spiętych włosach, a te wszystkie cizie, z jakiegoś powodu oddające ci cześć, podziwiały twoją niezrównaną urodę i buntowniczą naturę - po chwili dopiero dotarło do niego, że pomimo uwagi, poświęcanej obręczy, mówi o drugim kolczyku, srebrnym kółeczku, z zawieszką imitującą kieł, w płatku jego ucha. Wyglądała na spiętą, ale spokojną, a Syriusz rzadko miał okazję oglądać ją taką w swoim towarzystwie.
Ostatni raz przejechała palcem po ozdóbce, odsuwając szybko rękę, jakby jego powierzchnia zaczęła ją nagle parzyć.
- To tutaj, prawda? – zapytała, patrząc na niego z uwagą i postępując kilka kroków w tył. Syriusz uśmiechnął się ponuro, potwierdzając jej przypuszczenia. Wiedział dokładnie, jakie obrazy przelatywały jej teraz przed oczami.

*

Alyssa wzruszyła ramionami, wykrzywiając złośliwie usta i w końcu podnosząc z ziemi koszyk. Za sprawą jej niedbałego zachowania, całe napięcie, odczuwalne chwilę wcześniej, całkowicie się ulotniło. Choć patrząc teraz na Blacka, nie mogła przestać przypominać sobie jego pobladłej, zakrwawionej twarzy i drżenia jej ręki, ściskającej różdżkę, gdy uświadomiła sobie, co właściwie zrobiła.
- Nie żebyś sobie na to wtedy nie zasłużył – oświadczyła z przekonaniem, którego tak naprawdę wcale nie odczuwała.
- Adams – odparł z rezygnacją Syriusz – sprawiłaś, że praktycznie ogłuchłem na kilka dni i do teraz mam lekkie problemy ze słuchem. Jestem pewien, że czymkolwiek ci wtedy zawiniłem, nie wymagało aż takiej zemsty.
Ally prychnęła, wymijając go i wchodząc miedzy drzewa, prowadzące na skraj Zakazanego Lasu.
- W sumie sama nie pamiętam szczegółów, ale znając ciebie, było tego warte – w tym momencie niewypowiedzianą ulgę sprawiał jej fakt, że Black szedł za nią i nie widział jej twarzy. Miała wrażenie, że siła z jaką zaciskała szczęki zaraz pokruszy jej zęby.
Syriusz zrównał z nią kroku, gdy wyszli na zalane światłem księżyca błonie. Kątem oka widziała, jak w zamyśleniu przesuwa palcem po kolczyku, tkwiącym dokładnie w tym samym miejscu, w które kilka miesięcy wcześniej uderzyło zaklęcie Alyssy, prawie rozrywając jego ucho na pół.
Pochwycił jej spojrzenie, a ona, pragnąc wyrwać się z tej dziwnej, pełnej goryczy pętli wspomnień, przewróciła oczami, bagatelizując całą sprawę.

*

Black uśmiechnął się lekko, jakby dokładnie takiego zachowania się po niej spodziewał. W pamięci jednak całkiem wyraźnie słyszał jej zdławiony głos, jednocześnie wściekły, ale na samą siebie, pełen wyrzutów i smutku, kiedy w środku nocy, stała nad jego łóżkiem w Skrzydle Szpitalnym, i przepraszała go, będąc przekonaną, że śpi.
W milczeniu dotarli w końcu do stóp zamku i po otwarciu drzwi zaklęciem, wślizgnęli się do środka. Było już grubo po ciszy nocnej i Syriusz przeklinał się w duchu, za nie zabranie peleryny niewidki, bo po ostatnim wybryku Huncwotów, Filch był wyjątkowo zdeterminowany, by ich na czymś przyłapać i porządnie ukarać.
Alysse dzieliło jeszcze kilka metrów, od wstąpienia w bezpieczny mrok lochów, gdy z bocznego korytarza dobiegł ich odgłos kroków i przytłumionych głosów. Syriusz, który szybciej zorientował się w sytuacji, chwycił Adams za rękaw i pociągnął ją do zacienionej wnęki, z której mieli dobry widok na salę wejściową, będąc jednocześnie niewidocznymi dla postronnych.
Z korytarza, prowadzącego do kuchni i Pokoju Wspólnego Hufflepufu, wyszło kilku Puchonów, w zmierzwionych czuprynach, krzywo zawiązanych szlafrokach i kapciach. Wyraźnie widać było, że ich sen został gwałtownie przerwany i niektórzy jeszcze nie do końca oprzytomnieli. Gdy weszli w krąg księżycowego światła, padającego przez wysokie okna, Syriusz zauważył, że prowadzą między sobą bezwładną sylwetkę, a idący na przedzie prefekt pogania ich, mamrocząc coś o wysokiej gorączce i utratach przytomności.
Kilka chwil później zniknęli z jego pola widzenia, wspinając się na schody i kierując najwyraźniej do Skrzydła Szpitalnego. Syriusz odwrócił się do Alyssy, ciekawy jej reakcji na to niecodzienne widowisko, ale wyraz jej twarzy skutecznie go uciszył, zanim zdążył się chociaż odezwać. Adams była przerażona, nieporównywalnie bardziej niż podczas upadku z drzewa, a jej szeroko otwarte oczy patrzyły w ślad za Puchonami, jakby nie zauważyła jeszcze, że już dawno nie ma ich w pobliżu.
- Adams?
Ally jakby się ocknęła i spojrzała na Syriusza spłoszona, po czym wyminęła go i zniknęła w lochach. Black, nie zastanawiając się długo, ruszył za nią, doganiając ją szybko i zatrzymując silnym uściskiem na ramieniu. Alyssa wyszarpnęła się prawie natychmiast, jednak nie kontynuowała ucieczki i spojrzała na niego przez ramię.
- Czego? – warknęła drżącym głosem.
- Co jest? To był Leonard, prawda? – kontynuował, gdy nie odpowiedziała. Na dźwięk imienia przyjaciela, po jej twarzy przemknął grymas, którego Syriusz nie był w stanie zinterpretować. – Martwisz się, bo prowadzili go do Pomfrey? – drążył dalej, nie uzyskawszy z jej strony żadnej zadowalającej reakcji. – Wielka mi sprawa, tylu ludzi ostatnio choruje, a on jest w tym kierunku wybitnie uzdolniony. Zresztą sama o tym wiesz, Jamie mówił, że byłaś u niego w szpitalu i że... – Syriusz urwał, czując niemalże, jak coś zaskakuje w jego umyśle i po chwili zastanowienia jego usta wykrzywił szyderczy, pewny siebie uśmieszek.
- Co? – mruknęła Alyssa, brzmiąc prawie na... zestresowaną.
- Wczoraj miał być mecz, prawda? – zagadnął Syriusz, niskim i mruczącym głosem, a Adams mimowolnie postąpiła krok w tył. – Mecz w którym nie mogłaś brać udziału i zupełnie nie potrafiłaś się z tym pogodzić. Ta paczka od Harrisona... Wiedziałem że planujesz coś z tym zrobić, litości, w innym wypadku nie byłabyś sobą. Twój ojciec ogląda każdy mecz z trybun, nie? A ty nie znosisz go rozczarowywać... uwierz mi, wiem coś o tym.
Plecy Alyssy uderzyły już o zimną, kamienną ścianę, ale Black nie przestał się do niej zbliżać, z leniwym uśmiechem i wyraźnym podekscytowaniem. Nachylił się w jej stronę, opierając rękę nad jej głową i niewątpliwie czerpiąc niewysłowioną satysfakcję z tej sytuacji.
- To było całkiem sprytne, przyznaję. Ale tak już przecież masz, jesteś taką... Ślizgonką. Nigdy nie działasz bez dokładnego przemyślenia sprawy, opracowujesz plan, a potem plan zapasowy, a potem zapasowy zapasowego. Jest tylko jeden, poważny problem – oddech Syriusz zostawiał gęsią skórkę na szyi Alyssy, a ona chyba pierwszy raz w życiu, wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana, nie potrafiąc wydobyć z siebie głosu. Black nie mógł wyjść z podziwu nad siłą wyrzutów sumienia. – Nie zastanawiasz się nad konsekwencjami. Nigdy! Merlinie, jesteś taka krótkowzroczna, trzeba podstawić ci coś pod sam nos, żebyś raczyła to zauważyć. Nie myślisz nad tym, czy twoje wielkie plany nie wyrządzą szkód twoim najbliższym... A Dahlbergh... poważnie? Ktoś kichnie w promieniu kilometra od niego, a on już jest obłożnie chory! I wiedziałaś o tym! Jak mogłaś tego nie przewidzieć? A może już cię to nie obchodzi?
Gwałtowne pchnięcie sprawiło, że Syriusz musiał postąpić kilka kroków w tył, by odzyskać równowagę. Alyssa stała pod ścianą, z ciągle uniesioną ręką, przyspieszonym oddechem i płonącym spojrzeniem. Wydawało się, że wreszcie odzyskała rezon, choć coś w jej nerwowej, zdesperowanej postawie było niepokojące. Black wyraźnie widział, jak drży jej dłoń, w próbie powstrzymania się od sięgnięcia po różdżkę.
- Black, jestem w szoku – zaszydziła, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. – Jesteś pewien, że Tiara Przydziału umieściła cię w odpowiednim domu? Jesteś takim... Ślizgonem – ostatni wyraz wyrzuciła z siebie jak obelgę, precyzyjnie trafiając w czuły punkt Syriusza. - Nie wtrącaj się nigdy więcej.
Odwróciła się na pięcie, z impetem zarzucając długim warkoczem swoich magicznie odrodzonych włosów i szybkim krokiem zagłębiła się w mrok korytarza, kierując się z stronę lochów Slytherinu.

*

Pokój Wspólny o tej godzinie był cichy i zupełnie opustoszały. Tylko w kominku dogasał szmaragdowy, nie dający ciepła płomień. Alyssa opadła na swoją kanapę, przygryzając wargę do krwi i czując, jak wszystkie te gwałtowne emocje, których doznała na wiadomość o pobycie Jamie’go w Skrzydle Szpitalnym, teraz, w obliczu faktycznej choroby Leonarda, potęgują się i zalewają ją potężną falą. To jej wina.

*

Wychodząc rano z dormitorium, Alyssa słyszy podniesione głosy. Zdaje jej się, że rozpoznaje jeden z nich, gniewnie wyrzucający z siebie słownictwo, niegodne jego statusu społecznego. I ma rację, kiedy wchodzi do Pokoju Wspólnego i zastaje w nim sporą grupę ożywionych uczniów, w tym wyraźnie wściekłego Rogera, stojących przed tablicą ogłoszeń. Avery zauważa ją prawie natychmiast i przekleństwa giną w jego ustach, gdy zdaje sobie w końcu sprawę, co tak naprawdę oznacza nowe oświadczenie. Tłum uczniów rozstępuje się, gdy podchodzi do tablicy i spokojnie czyta wiadomość, nakreśloną wyraźnymi, rzucającymi się w oczy czerwonymi literami. Alyssa uśmiecha się i odwraca do Rogera.
- Mecz między Gryffindorem a Slytherinem został zawieszony do odwołania, z powodu epidemii grypy – mówi spokojnie, a on odwzajemnia jej uśmiech.

Wygrała. 



_______________________________________


Siemanko :3
Oto przed wami najdłuższy rozdział ever, mający aż 16 stron. Po prawdzie chciałam pisać dłuższe notki, ale nie aż takie, bo sama wolę jak rozdziały są krótsze. Mogłam go podzielić na części, ale to mijałoby się z celem, następnym razem postaram się ograniczyć :)
Ostatnio przejrzałam poprzednie posty, zrobiłam w końcu porządne akapity i popoprawiałam błędy, ale pewnie nie wszystkie. 
Mam nadzieję, że pierwszy miesiąc szkoły minął wam w miarę znośnie!

Naprawdę mile widziane wszelkie opinie, nawet te najkrótsze.
Pozdrawiam, buziaki ♥


Szkielet Smoka Panda Graphics