piątek, 15 sierpnia 2014

Rozdział 16



Syriusz przychodził na przyjęcia do Slughorna z kilku prostych powodów. Po pierwsze – poczęstunek. Spotkania klubu Ślimaka uświetniały wyborne potrawy, o wiele bardziej wymyślne niż te, które na co dzień podawano w Wielkiej Sali. Na dodatek nie szczędzono drogich, alkoholowych trunków, a gospodarz przymykał oko na uczniów, popijających Skrzacie Wino, czy szampana. Kolejnym ważnym czynnikiem była świetna muzyka, możliwość zwalenia jakiejś dziewczyny z nóg swoim talentem do tańca i oczywiście okazja do zrzucenia z siebie monotonnych, szkolnych szat i ubrania czegoś bardziej wytwornego – Syriusz nigdy nie przepuściłby okazji do wystrojenia się. Ale był też inny powód, ten prawdziwszy. Nosił krótką, dźwięczną nazwę, którą Syriusz wypowiadał z lubością co najmniej kilka razy dziennie, z różnym stopniem zaczepności w głosie.
Adams.
To nie tak, że był powierzchowny. No, może trochę. No, możliwe, że James zabiłby go śmiechem, gdyby tylko usłyszał to niedopowiedzenie. Ale był mężczyzną, a mężczyźni lubili patrzeć, więc nic dziwnego, że on sam korzystał z tych okazji. Powinien w zasadzie wysyłać kwiaty Roxanne Avery, zawsze, gdy prawdopodobnie siłą wciskała na Alysse eleganckie ubrania i sprawiała, że Syriusz zamierał na sam jej widok. Tak było i tym razem.
Black wkroczył do obszernego, powiększonego zaklęciem gabinetu profesora Slughorna i natychmiast otoczył go tłum ludzi. Przyjęcia, rozpoczynające sezon towarzyskich spotkań Klubu Ślimaka, zawsze były huczniejsze od tych kolejnych. Horacy zapraszał na nie również byłych członków klubu, w większości znanych i szanowanych czarodziei. Syriusz czuł się na takich spotkaniach jak ryba w wodzie, w końcu spędził w podobnych okolicznościach połowę swojego dzieciństwa. Nie można tego jednak było powiedzieć o jego przyjaciołach – Remus szczerze nie cierpiał takich tłumów i nie ignorował zaproszeń tylko z powodu namawiania reszty, James nigdy nie mógł się powstrzymać od wywinięcia komuś sławnemu głupawego numeru, czy dwóch, co zwykle kończyło się kłopotami, a Peter w ogóle nie odnajdywał się w towarzystwie. Na szczęście tym razem towarzyszyła im Lily, która miała prawdziwy dar panowania nad sytuacją. A już na pewno panowania nad James’em, gdy poczuł nieodpartą chęć dolania komuś soku z czyrakobulwy do drinka.
Syriusz zgrabnie mijał kolejnych gości, rozglądając się na boki i podświadomie kierując do stołu z przekąskami. Zgarnął, z lewitującej mu koło głowy tacy, dwa kieliszki czerwonego wina i ignorując wyciągniętą rękę James’a, podał jeden Lily z szarmanckim ukłonem.
Zauważył ją, sekundę przed tym, jak miał puścić oczko, uśmiechającej się do niego blondynce z Hufflepuffu. Stała po drugiej stronie pomieszczenia, w odległości kilku metrów od reszty ślizgońskiej bandy i rozmawiała z jakimś mężczyzną. Prawdopodobnie Syriusz nie był całkowicie obiektywny w takich momentach. Nie, kiedy urocza Lily Evans stała tuż obok, puchońska ślicznotka ciągle zerkała na niego zalotnie, kurtyna prostych, czarnych jak noc włosów opadała Pati Parkinson aż za zgrabne plecy, a od Roxanne Avery i jej genów wili bił prawie namacalny blask. Syriusz i tak nie miał żadnych wątpliwości. Liczyła się tylko ona.
Alyssa miała na sobie zwiewną spódnicę z podwyższonym stanem, której lekki materiał lśnił głębokim odcieniem turkusu i sięgał podłogi. Kołnierz białej, ozdobnej koszuli zakrywał kilka centymetrów szyi, a marszczone mankiety zasłaniały wierzch dłoni i choć Adams była zakryta praktycznie od stóp do głów, zdaniem Syriusza i tak wyglądała seksownie. O dziwo, nie miała na palcach mnóstwa pokaźnych pierścionków, długich kolczyków ani piórek wplątanych w warkocze. Jedyną biżuterię stanowił krótki łańcuszek z dużym, owalnym kamieniem, o barwie ciemnego granatu.
Żeby oddać Syriuszowi sprawiedliwość – nie chodziło tylko o wygląd. Nie wiedział do końca, czy to zasługa alkoholu, oderwania się na chwilę od szkolnej rzeczywistości, czy zrzucenia z ramion torby wypełnionej ciężkimi książkami, ale zwykle naburmuszona i gniewna Alyssa, na przyjęciach zmieniała się w zupełnie inną osobę. Tak jak w tym momencie, gdy widocznie zrelaksowana, leniwym ruchem obracała między palcami kieliszek szampana, delikatny uśmiech nie schodził z jej warg i gawędziła lekko z... Syriusz spiął się automatycznie, gdy rozmówca Adams odwrócił się tak, że mógł dostrzec jego twarz. Profesor William Cholerny Blake.
Black prychnął głośno, co nie uszło uwadze jego towarzyszy.
- Nie mam zamiaru kolejny raz wysłuchiwać twoich teorii spiskowych na jego temat – oznajmił błyskawicznie James, orientując się co rozdrażniło Syriusza.
- Ale...
Zdradziecki Potter poklepał go z politowaniem po ramieniu i zniknął z Lily wśród tłumu, kierując się na parkiet.
- Jeszcze zobaczysz, że mam racje! – krzyknął za nim Syriusz. – Wszyscy, cholera zobaczycie! – dodał, na widok odwracających się ku niemu, zdziwionych twarzy i jednym haustem opróżnił swój kieliszek.
- Śmiało, zapij swoje smutki – mruknął Remus, podsuwając mu pod nos szklankę Ognistej Whisky. – Marzę o tym, żeby cię potem holować na siódme piętro.
- Nie mam w zwyczaju się smucić – odparł odruchowo Syriusz, spoglądając na niego podejrzliwie, ale w końcu przyjmując trunek.
- Oczywiście. Mogę użyć określenia ‘dąsasz’ jeśli uznasz je za wystarczająco męskie.
Syriusz już miał się odszczeknąć, gdy napotkał spojrzenie brązowo zielonych ślepi. Czarujący uśmiech natychmiast zszedł z warg Alyssy, a ona sama na krótką chwilę ponownie odwróciła się do Blake’a, powiedziała kilka słów i mijając go, dotknęła lekko jego ramienia. Potem ruszyła w stronę Syriusza, a z każdym stawianym krokiem jej mina coraz bardziej pochmurniała.
- Co znowu jej zrobiłeś? – rzucił Remus znudzonym tonem.
- Sam chciałbym to wiedzieć – odparł Syriusz, uśmiechając się szeroko i obserwując jak Adams, ze zdenerwowanym wyrazem twarzy, podkasa materiał przeszkadzającej jej w marszu spódnicy, a drugą ręką odgarnia z twarzy, wymykające się z koka włosy.
Wreszcie przepchnęła się przez tłum, podeszła bliżej i zaczerpnęła głośno powietrza, szykując się do wygłoszenia tyrady.
- TY – zaczęła wściekle, zwracając się jednak nie do Blacka, a zaskoczonego Lupina. Gryfoni wymienili skonsternowane spojrzenia, jednak nie zdążyli się odezwać. – Ty! – powtórzyła Adams, stając tuż przed Remusem i uderzając w jego klatkę piersiową kieliszkiem. Kilka kropel wyprysnęło na jego koszulę, na co Alyssa zmarszczyła brwi, błyskawicznie dopiła szampana i powtórzyła gest. Remus spoglądał na nią z góry, z powątpieniem i uniesionymi wysoko brwiami. – Co ty sobie do cholery wyobrażasz?
- Wiesz, to w sumie zależy – odparł, z lekkim rozbawieniem.
- Nie przerywaj mi! – warknęła, dźgając go w gardło ostrym paznokciem. Jej oczy błyszczały od wypitego alkoholu, ale nie wyglądała na zbytnio wstawioną. Utkwiła w Lupinie nieruchome, uważne spojrzenie, jak drapieżnik szykujący się do rozerwania swojej ofiary na strzępy. Co miało jednak sens, biorąc pod uwagę jej pazury. – Nie znasz jej, okej? Nie wiesz... cholera nie masz kurwa pojęcia jaka jest naprawdę, więc ja pierdole...
- Okej, okej Adams czekaj – Syriusz złapał Alysse za dłoń i tym samym powstrzymał od gwałtownego wymachiwania kieliszkiem. – Może jeszcze raz, ale tak na spokojnie.
- Sugerujesz, że kurwa nie jestem spokojna? – wyszarpała rękę z uścisku, miażdżąc Syriusza wzrokiem i przy okazji łamiąc nóżkę kieliszka. Spojrzała na nią zdezorientowana, westchnęła ze znużeniem i ukradkiem wrzuciła potłuczone szkło do stojącej nieopodal doniczki.
- Świetnie. A teraz może po kolei. O co chodzi?
- O kogo – Ally poprawiła Remusa, ponownie się na nim koncentrując. – Chodzi o Roxanne. I o to jak chamsko ją potraktowałeś panie Niedostępny.
O ile wcześniej Remus był zaskoczony, to w tym momencie doznał szoku. Kolejny raz zerknął na Syriusza, ale ten tylko wzruszył ramionami, wyraźnie zaciekawiony dalszym przebiegiem sytuacji.
- Chamsko? Niedostępny? Co ja niby takiego zrobiłem?
- Wiesz, zawsze uważałam cię za najbystrzejszego z tej bandy potłuczeńców, ale teraz muszę chyba zweryfikować swoją opinię. Oficjalnie przenoszę ten tytuł na Pettigrew. Z łaski swojej przekażcie mu to, jak już skończy plądrować bufet – odwróciła się zamaszyście i zamierzała odejść, ale przeszkodził jej uchwyt na ramieniu. Zerknęła za siebie, na opanowaną twarz Remusa, w myślach dziwiąc się nad ilością siły jaką posiadał. Sylwetka Lupina była wychudzona i mizerna, ogólnie sprawiał wrażenie wiecznie chorego, a mimo to, jego uścisk był stalowy. Alyssa miała wrażenie, że zaraz straci czucie w ręce. Wyszarpnęła się agresywnie, ponownie przed nim stając i masując zdrętwiałe ramię.
- Czego? – rzuciła z urazą.
- Obawiam się, że ciągle nie do końca rozumiem o czym mówisz – odparł, z typowym dla siebie leniwym spokojem.
- Mówię cholera o twoim hipokryźmie – wycedziła Adams, zbliżając się do niego. – Taki jesteś niby oświecony, wyluzowany, taki ponad wszystkim... Sprawiedliwy kurwa perfekt... A oceniasz pozory nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Gdy Lupin ciągle patrzył na nią z niezrozumieniem, Ally westchnęła z rezygnacją i wyjęła z ręki Syriusza szklankę Ognistej. Black całkiem o niej zapomniał, ściskał ją już tak długo, że jej zawartość pewnie była ciepła, ale Adams to nie przeszkadzało. Wychyliła ją na raz i oddała właścicielowi. Kiedy ponownie przemówiła, jej głos był zaskakująco miękki.
- Roxanne... sama nie wiem. Czasami sobie myślę, że jest jak słońce. Ciepła i jasna... Wolę się nie zastanawiać gdzie bym teraz była, gdyby nie ona – Syriusz po raz pierwszy widział, żeby uśmiechała się z taką melancholią. – Też nie miała łatwo, wiesz? Ale pomimo tego... – westchnęła po raz kolejny – nieważne. Po prostu nie oceniaj jej za szybko. Jest warta o wiele więcej niż ci się wydaje.
Zgarnęła kolejny kieliszek, z tacy lewitującej tuż obok i upiła łyk białego wina. Blackowi przemknęło przez myśl, że ten wieczór nie skończy się dla niej za dobrze, jeśli dalej będzie tak łączyć alkohole.
- Nie tak sobie wyobrażałam tę rozmowę – mruknęła z niezadowoleniem Adams, obdarzyła ich ostatnim spojrzeniem i odeszła. Remus milczał obok niego, z zamyśloną miną.
*
Dłoń Rogera obejmowała ją w pasie, kiedy ściągał ją z parkietu, w momencie gdy zdał sobie sprawę, jak mocno chwieje się już na nogach. W zasadzie nie przeszkadzał jej jego uścisk, bo tak jakby miała słabość do męskich dłoni. Dużych, silnych, o długich, zgrabnych palcach i wystających żyłach. Dłonie Rogera były dokładnie takie, pełne gracji, dzięki arystokratycznemu pochodzeniu ale i krzepkie, ukształtowane przez lata gry w Quidditcha.
- Postawiłaś sobie za cel paść przed północą? – do jej uszu dotarł rozdrażniony głoś Avery’ego, a druga z jego cudownych dłoni odebrała jej dopiero co zagarnięty z tacy kieliszek. – Co ty odwalasz? – spytał, zatrzymując się pod ścianą i ustawiając ją twarzą do siebie, trzymając za ramiona.
- Pozory Rogi – odparła z pewnym siebie uśmieszkiem, a on skrzywił się na zdrobnienie, które nadała mu w dzieciństwie. – Stwarzam pozory.
- Nie mam pojęcia o czym bredzisz, ale tak jest chyba lepiej.
Alyssa zaśmiała się lekko, ściągając jedną z jego dłoni ze swojego ramienia i przykładając sobie do rozgrzanego policzka. Była chłodna i szorstka, zakrywała jej prawie pół twarzy.
- Nie musisz mnie niańczyć, umiem sobie poradzić sama – to akurat wiedział doskonale od lat. – Hej Roger... tamta laska prawie się ślini, patrząc na ciebie – dodała Ally, dyskretnie wskazując oczami odpowiedni kierunek. W niewielkiej odległości od nich faktycznie stała dziewczyna, która pod pozorem przyglądania się obrazowi na ścianie, bezustannie zerkała w stronę Rogera.
- No i słusznie - odparł niedbale Avery, zupełnie jakby przed wyjściem nie spędził godziny nad wyborem koloru koszuli, by wywołać dokładnie taki efekt.
- No to już. Bo będę miała wyrzuty sumienia, że przez moje szczeniackie zachowanie żadna dama nie ogrzała ci dzisiaj łoża.
- Alysso – rzekł uroczyście Roger, sięgając po jej dłoń i składając na niej lekki, żartobliwy pocałunek. – Żadna dama nie jest warta przekładania nad ciebie, nawet jeśli zachowujesz się jak największy szczeniak na świecie.
Adams zaśmiała się wesoło, myśląc sobie nagle, że może jednak Roger nie zmienił się tak bardzo przez te wszystkie lata. W każdym razie jego niebieskie oczy błyszczały w tym momencie tak, jak kilkanaście lat wcześniej, gdy pokazywał jej ściśle tajne kryjówki w posiadłości Averych, albo włamywał się z nią do prywatnej biblioteki jego ojca. Alyssa często tęskniła za tamtym beztroskim, wypełnionym przygodami czasem. Nie to, żeby w Hogwarcie brakowało przygód, ale w dzieciństwie mogli pozwolić sobie na dużo więcej, nie otrzymując żadnej kary, zasłaniając się swoim wiekiem i niewiedzą. Swego czasu Roger był mistrzem w robieniu wielkich, przestraszonych ocząt, a Ally w udawaniu zagubionego dziewczątka.
- Zapamiętam to sobie – ostrzegła go Adams, a Roger uśmiechnął się tylko ironicznie. – A teraz do dzieła.
- Ej – rzucił jeszcze szeptem, mijając ją i po drodze, nachylając się nad jej uchem. – Twoja przyjaciółeczka tu jest – dokończył złośliwie i oddalił się w swoją stronę.
Początkową dezorientację szybko przysłoniło zrozumienie, gdy wśród tłumu, Alyssa wypatrzyła znajomą postać. Blask licznych pochodni, igrał w półdługich blond włosach, podkreślając ich srebrzystą barwę. Anielscy bliźniacy Avery słynęli ze swoich złotych czupryn, a jeśli wyobrazić by sobie kolor, który byłby ich zupełnym przeciwieństwem, nadal jednak mieszcząc się w granicach jasnego blondu, to był to właśnie ten. Adams przelotnie zastanowiła się, czy wszyscy potomkowie szlacheckim rodów muszą wyróżniać się urodą i co takiego robią z dziećmi, które mają czelność urodzić się zaledwie przeciętne.
- Leo – wtuliła się w plecy osobnika, chowając twarz w jego włosach, a pierwszą reakcją na to powitanie było nerwowe wzdrygnięcie.
- Ally? Och to ty, jak dobrze...
- Na Salazara, musisz przestać tak ukradkowo przemykać po korytarzach! – zarzuciła włosom, splatając dłonie z przodu szczupłej sylwetki. – Widzę cię pierwszy raz od wakacji, a przecież rok szkolny już trochę trwa.
- To ty chodzisz wiecznie otoczona swoją gwardią, mogą odrobinę ograniczać twoje pole widzenia.
- Nieprawda – odparła natychmiast Ally.
- Nie, masz rację – uległ miękko głos.
Leo odwrócił się w uścisku Alyssy, również ją obejmując. Po krótkiej chwili Ally odsunęła się na długość ramion, obserwując go z uwagą i szukając jakichś zmian, które zaszły w nim od ich ostatniego spotkania.
Leonard Dahlbergh pochodził ze starego, arystokratycznego rodu czystokrwistych Szwedów. Przeniósł się do Hogwartu na czwartym roku i trafił do Hufflepuffu. Jego surowy ojciec uznał, że delikatnemu, chorowitemu synowi przyda się zmiana otoczenia, nie przewidział jednak – albo jak twierdził Leo, miał to gdzieś - sposobu w jaki Leonard zostanie przyjęty w nowej szkole. Pomimo usilnych prób zlania się z otoczeniem, jego wygląd wyraźnie rzucał się w oczy, Leo bowiem posiadał wyjątkowo dziewczęcą, łagodną urodę i w pierwszym momencie został wzięty przez rówieśników za nową uczennicę. Po minięciu jednak pierwszego, mylnego wrażenia, rozpoczęło się jego osobiste piekło, bo niektórym hogwartczykom (zwłaszcza rosłym Ślizgonom z ostatniej klasy) nie spodobała się jego zniewieściałość i zamiast wbić sobie do głowy odrobinę rozumu, starali się najróżniejszymi sposobami, wbić Leonardowi choć odrobinę męskości.
Wbrew pozorom, Hogwart był normalną szkołą i uczęszczała do niego zupełnie normalna młodzież. Może i potrafili czarować, ale mentalnością dorównywali innym nastolatkom z różnych zakątków świata, więc również z trudem akceptowali czyjąś odmienność. Ci, którzy nie gnębili Leonarda otwarcie, rzucali czasami w jego stronę obraźliwą uwagę, a ci, którym jego wygląd nie przeszkadzał i tak nie stawali w jego obronie, ze strachu przed jego prześladowcami.
Alyssa pierwszy raz spotkała go w pewną niedzielę, kiedy klęczał na środku opustoszałego korytarza i zbierał z posadzki rozrzucone książki. Nie słyszał jak podchodzi, ale kiedy kucnęła na przeciwko niego, biorąc do ręki jeden z tomów, wzdrygnął się tak gwałtownie, że poleciał do tyłu i wylądował na tyłku.
- Wiesz, przypuszczam, że nie wolno krwawić na książki z biblioteki – poinformowała go rzeczowo Ally, powstrzymując śmiech na widok jego przestraszonej miny. – Pani Pince nie będzie zachwycona – zaraz jednak opanowała wesołość, widząc, że chłopak przed nią wybucha, najwyraźniej powstrzymywanym już od dłuższego czasu, płaczem.
Normalnie w takiej sytuacji rzuciłaby kilka kąśliwych uwag o mazgajach i byciu mięczakiem, bo taki właśnie był jej sposób na pocieszanie ludzi. Ale o ile pomogłaby w ten sposób Roxanne, którą znała od dziecka, tak ten osobnik mógł zrozumieć jej słowa zupełnie opacznie.
Podeszła więc bliżej i ignorując drżenie jego ciała, gdy wyciągnęła rękę, położyła mu ją na ramieniu. Siedzieli tak na środku korytarza, dopóki się nie uspokoił, a kiedy ostatnie łzy spłynęły po jego policzkach, Alyssa wyciągnęła różdżkę. Starała się zrobić to spokojnie, ale Leonard i tak wydał z siebie błagalny, przestraszony jęk. Czując jednocześnie irytację i dziwne kłucie w piersi, chwyciła go za rękę, by nie uciekł, a potem jednym machnięciem naprawiła złamany nos. Wyczyściła z krwi jego twarz, przód szaty a także książkę i schowała różdżkę z powrotem do kieszeni swetra. Leo natomiast patrzył na nią w szoku, nie mogąc wykrztusić słowa. Adams przewróciła oczami i wstała, podnosząc kilka książek i patrząc na niego wyczekująco.
- No? To gdzie ci je pomóc zanieść?
Uśmiech, którym ją obdarował, był nieśmiały i niepewny, ale zawierał w sobie tyle ciepła i emocji, że Alyssa postanowiła zapamiętać go do końca życia.
Następnego dnia znowu go spotkała, przy stoliku w kącie biblioteki. Sama nie wiedząc dokładnie dlaczego, podeszła bliżej, ale zanim zdążyła się odezwać, uniósł na nią spłoszone spojrzenie. Wbrew jej oczekiwaniom, nie uspokoił się po rozpoznaniu jej, a przeciwnie, stał bardziej nerwowy.
- Hej – odezwała się Adams, z przyjaznym uśmiechem.
Nim zdążyła powiedzieć coś jeszcze, z drugiego końca biblioteki dobiegł głos, nawołujący ją po nazwisku. Odwróciła się, widząc stojącego w drzwiach pokaźnego Ślizgona - Montague, pałkarza w drużynie, uczęszczającego do ostatniej klasy.
- Za pół godziny trening – zawołał do niej, zupełnie ignorując oburzenie pani Pince i posyłając kobiecie kpiący uśmieszek, nie czekając na odpowiedź Ally, zniknął na korytarzu. Był jednym z tych typów, którzy unikali książek jak ognia, sądząc najwyraźniej, że nadrobią inteligencję masą swoich mięśni.
Z westchnieniem, odwróciła się z powrotem do Leondara, którego wystraszony wzrok utkwiony był w jej zielono-srebrnym krawacie.
- Jesteś jedną z nich – wymamrotał ponuro, wyglądając na naprawdę rozczarowanego. Zerwał się z miejsca, wybiegając szybko z biblioteki.
Wyjątkowo nie mając najmniejszej ochoty na trening Quidditcha, z ociąganiem powlokła się w stronę szatni. Tego roku była jedyną dziewczyną w drużynie i choć zwykle niespecjalnie się tym przejmowała, tak tym razem nie mogła patrzeć na swoich towarzyszy. Kapitanem mianowano siódmoklasistę – Patricka Flinta, a tak się składało, że był on również przywódcą całej zgrai bezmózgich mięśniaków, składających się na tegoroczną drużynę Slytherinu. Opracowana przez niego taktyka gry opierała się tylko i wyłącznie na sile zawodników, a było to tak bezmyślne podejście, że Alysse wręcz skręcało. Znalazła się w drużynie tylko dlatego, że Flint musiałby być kompletnym kretynem, żeby zignorować jej umiejętności, a choć inteligencją faktycznie nie grzeszył, to aż tak tragicznie z nim jeszcze nie było.
Alysse bolał jednak fakt, że to właśnie takie osobistości jak Flint i jego kumple reprezentowały Slytherin. Chociaż dom Salazara nie słynął ze swojej dobrej reputacji, to przyświecały mu wyraźne wartości, takie jak spryt, przebiegłość i zaradność, a większość uczniów nie posiadała ich w sobie ani odrobiny. Byli agresywnymi, brutalnymi typami, lubującymi się w znęcaniu nad słabszymi i zadawaniu bólu i właśnie dlatego trafiali do niesławnego Slytherinu, zamiast któregoś z praworządnych domów.
Pomimo tego, że Ślizgoni byli również silnie powiązani ze sobą nawzajem, to w tym momencie Adams głęboko gardziła otaczającą ją, głośną i roześmianą zgrają. Niczego nieświadomy Montague, wybrał sobie właśnie ten moment, by zagadnąć ją o towarzyszącego jej w bibliotece Dahlbergha, przekonany najwyraźniej, że spędzała wolny czas na uprzykrzaniu mu życia, tak jak on to miał w zwyczaju. Alyssa sięgała właśnie po ciężki ochraniacz na piszczel i sama nie wiedziała jakim cudem, powstrzymała się od przyłożenia mu nim, prosto w ten pusty łeb. Zaciągając rzemienie tak mocno, że prawie odcięła sobie dopływ krwi i zatrzaskując głośno klamry, zmierzyła go tylko spojrzeniem, pod którym nawet jego stalowe mięśnie zdawały się wiotczeć.
Oprócz zranionej dumy, na myśl, że dom Slytherina jest bezczeszczony przez nic nie wartą hałastrę, Alyssa czuła również głęboką chęć, zrobienia im wszystkim na przekór. To głównie te uczucia motywowały ją, do przedzierania się następnego dnia przez tłum, okupujący salę wejściową w porze obiadowej. Gdy minęła pierwszy rząd widzów, stanęła dokładnie naprzeciwko zmaltretowanego Leonarda Dahlbergha i grupki jego rosłych oprawców. Podniesione głosy w tłumie zamarły, bo każdy spodziewał się, że oto nadeszła chwila prawdy, a obdarzona złą sławą Alyssa Adams, zaprezentuje teraz wszystkim, profesjonalny sposób znęcania się nad słabszymi. Ally natomiast, z poczuciem, że jej własna opinia ją wyprzedza, pomogła podnieść się z podłogi zdezorientowanemu Leonardowi i obrzuciła Ślizgonów zimnym spojrzeniem. Był wśród nich Montague, oczywiście, i kilku innych zawodników, a poza tym chłopcy z piątej lub szóstej klasy, przewyższający ją nie tylko wzrostem, ale i szerokością każdej możliwej części ciała. W oczy rzucały się między innymi ich grube karki, szerokie jak cały jej tułów.
- Adams? Chcesz to dokończyć sama? – upewnił się Flint, zdezorientowany najwyraźniej tym, że jeszcze nie przeszła do rzeczy.
Alyssa skinęła głową, a kiedy któryś z bardziej niecierpliwych uczniów podniósł różdżkę, pragnąc jej pomóc, nie wahała się ani sekundy, miotając w niego klątwą, której siła posłała go na drugi koniec sali, roztrącając po drodze tłum.
Reakcja była natychmiastowa i zmusiła Flinta do użycia czarów przeciw własnym kolegom, którzy próbowali teraz z kolei dorwać Alysse.
- Ani się ważcie zrobić jej jakąkolwiek krzywdę – wrzeszczał na nich, chociaż przy okazji posyłał w jej stronę wrogie spojrzenia. Ally miała pełną świadomość tego, że gdyby nie była nadzieją jego drużyny, pierwszy by się na nią rzucił.
Ignorując kłócących się przed nią Ślizgonów i skonsternowany tłum, odwróciła się w stronę Leo, którego szok sięgał już niepomiernych rozmiarów. Patrząc w jego szeroko otwarte oczy o jasnej, trudnej do jednoznacznego określenia barwie, utwierdziła się w przekonaniu, że postąpiła słusznie, jednocześnie zdając sobie sprawę, że pomimo tego, jej motywacja była najgorsza z możliwych. Zamiast kierować się egoistyczną potrzebą zrobienia wszystkim na złość i osobistym buntem, bo przecież nikt nie będzie jej mówił z kim ma się zadawać, powinna skupić się na zadbaniu o to, żeby zniknął strach i ból, tak głęboko zakorzeniony w jego spojrzeniu.
Dlatego też odwróciła się ponownie, zmierzyła wszystkich w zasięgu wzroku bezlitosnym spojrzeniem, ale nie zdążyła przemówić, bo nagle obok niej pojawiła się Roxanne, sprawiająca wrażenie odrobinę przestraszonej.
- Ally, co ty wyprawiasz? – syknęła cicho, szarpaniem starając się opuścić jej rękę, z ciągle mierzącą przed siebie różdżką.
- Obejmuję tego gościa immunitetem – odparła beztrosko i dość głośno, wskazując na Leo.
- Ach tak? A kto w takim razie zatroszczy się o twoje bezpieczeństwo, mała Adamsówno? – odwróciła się w stronę Flinta zdezorientowana, nie dowierzając że zrozumiał znaczenie użytego przez nią, trudnego wyrazu. On najwyraźniej wziął jej milczenie za przejaw strachu, bo kontynuował. – Myślisz, że możesz igrać ze wszystkimi naokoło, a twój status gwiazdki Quidditcha będzie cię chronił? Zgadnij co... – zawiesił efektywnie głos, kiwając na swoich kumpli – nie mogę panować nad nimi wiecznie, a sama dobrze wiesz, że zawodnika zawsze można wymienić...
Z poczuciem, że to wszystko staje się nagle przesadnie teatralne i jak dla niej, zbyt dramatyczne, podeszła bliżej, a iskry sypiące się z jej różdżki i bijący od nich gorąc, natychmiast spowodował automatyczne cofnięcie się kręgu widzów. Flint nie ruszył się jednak z miejsca, łypiąc na nią z góry, nieustraszony, albo po prostu zbyt głupi, by potraktować ją poważnie.
- Śmiało – wycedziła, stając przed nim i czując się jednocześnie trochę głupio, biorąc pod uwagę różnicę ich wzrostów. Postarała się nadrobić te braki tonem swojego głosu, dbając jednocześnie, by dobiegł on uszu pozostałych Ślizgonów. – Nieważne, czy wyrzucisz mnie z drużyny, czy spróbujesz na treningu zrzucić z miotły... ty i każdy kolejny... – potoczyła wzrokiem po jego zdezorientowanych kumplach – rzucę na was klątwy, o których istnieniu nawet wam się nie śniło i o takich skutkach, że chętniej zamieszkalibyście w Zakazanym Lesie niż się z nimi zmierzyli. A jeśli wydaje się wam, że nie mówię poważnie albo, że się zawaham... to uważajcie, bo możecie popełnić największy błąd swojego życia.
Alyssa prawie wybuchła śmiechem, kiedy po jej słowach w sali wejściowej zapadła głucha cisza. Nie musiała nawet za bardzo się starać, żeby wypaść złowrogo, nikt zdawał się nie wątpić w ani jedno jej słowo. Stereotyp złego Ślizgona bywał jednak przydatny, ale przecież ona sama również nie grzeszyła świętością przez te wszystkie lata.
- Ostrożnie Ally – odpowiedział Patrick, zwodniczo lekkim głosem – stajesz się taka... gryfońska.
Tym razem Adams nie mogła się powstrzymać i zaniosła się chichotem, bo jego słowa były jednocześnie najlepszym komplementem i najgorszą obelgą, jaką mogła sobie wyobrazić.
- Patrząc na to, co dzieje się ze Slytherinem, ta perspektywa nie wydaje się już taka zła.
Odwróciła się od niego zamaszyście i machnęła różdżką, a krąg uczniów automatycznie postąpił krok w tył, pod naporem silnego podmuchu.
- Koniec przedstawienia, możecie się rozejść! – oświadczyła, na sekundę przed tym, jak z bocznego korytarza wychynęła profesor McGonagall, zaganiając wszystkich do Wielkiej Sali.
Leonard okazał się najmniej skomplikowaną osobą, z jaką Ally miała do tej pory do czynienia. Chociaż na początku wydawało jej się to niemożliwie, nie miał w sobie ani odrobiny zakłamania, złych intencji, nigdy nic nie knuł i nie manipulował innymi. Wychowany przez despotycznego ojca, cierpiał na poważny przypadek absolutnego braku wiary w siebie, do czego przyczyniły się lata pomiatania nim i wmawiania, że jest do niczego. Jednocześnie był osobą tak czystą i dobrą, że nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, by postawić się swoim oprawcom. Gdy Alyssa zaproponowała, że w zamian za jego traktowanie, ona podręczy teraz innych, sprzeciwił się tak gwałtownie, jak nigdy nie potrafił jeśli chodziło o jego własne dobro. Początkowo trudno było jej zaakceptować jego niewinny, świętoszkowaty charakter i momentami bardzo ją przez to drażnił, ale z czasem zaczęła podziwiać jego uczynność i sposób, w jaki potrafił być miły dla każdego. Chociaż dowcipkowanie z nim było trudne, bo nie był w stanie obrazić kogoś, nawet jeśli dla żartu.
- Znowu nie mamy razem żadnej lekcji – zauważyła Ally, bo choć do OWUTemów wybrali sporo tych samych przedmiotów, to trafili do dwóch różnych grup, utworzonych przez sporą ilość uczniów w ich roczniku.
- Za niedługo zaczynają się zajęcia z bezróżdżkarstwa, to może...
- O! Super. Zaklepuję dla nas ławkę pod oknem.
- Roxanne nie będzie miała nic przeciwko? W końcu...
- Daj spokój, siedzimy razem praktycznie na każdej lekcji.
- Jesteś pewna? Nie chcę...
- Wiem – przerwała mu ponownie Ally. – Ty nigdy nie chcesz. Ale nie martw się, bo nie ma czym.
Leonard zdobył się w końcu na niepewny uśmiech, a Alyssa zagadnęła go o tegoroczną drużynę Quidditcha Puchonów. Dzięki jej interwencji w czwartej klasie, uczniowie w końcu dali mu spokój, choć sporadycznie zdarzały się jeszcze jakieś uszczypliwe komentarze. Ally zawsze radziła mu je ignorować, co nie do końca mu wychodziło, przez wrodzoną wrażliwość, ale było to jedynym co mogła zrobić, odkąd wymógł na niej obietnicę, że nie będzie przeprowadzać z jego powodu żadnych krwawych zemst. W piątej klasie, za jej usilnymi namowami, zdecydował się na wzięcie udziału w sprawdzianach do drużyny i zabłysnął jako znakomity szukający, z czego Adams zdawała sobie sprawę od kiedy tylko ujrzała jego wiotką, drobną sylwetkę. Dzięki swoim umiejętnościom znacznie podniósł poziom drużyny Hufflepuffu, co z kolei doprowadziło do ostatecznego zaakceptowania go przez większość uczniów i zyskania ich szacunku.
*
Severus nie mógł się powstrzymać – bezustannie zerkał na roześmianą Lily Evans, wirującą po parkiecie razem z tym dupkiem, Potterem. Wydawała się szczęśliwa i teoretycznie powinno mu to wystarczyć, biorąc pod uwagę, że chciał dla niej jak najlepiej, ale ciągle nie mógł przestać sobie wyobrażać, co by było gdyby wybrała jego. Był gotowy zrobić dla niej wszystko, na pewno o wiele więcej, niż ten arogancki, zarozumiały...
- Patrząc na ciebie można by pomyśleć, że na przyjęciu podają kwas zamiast alkoholu.
- Sugerujesz, że moja mina jest ‘skwaszona’? – Snape odwrócił się do Ally, z kamiennym wyrazem twarzy, na co ona zareagowała głośnym śmiechem. – Patrząc za to na ciebie, można by pomyśleć, że z rzeczonym alkoholem sporo przesadziłaś.
- Pozory Sev, pozory... – dyskretnie wysunęła zza rękawa do połowy zapełniony flakonik, a Severus natychmiast rozpoznał w rzadkiej substancji eliksir trzeźwiący.
- Co znowu knujesz? – spytał beznamiętnie, czując jednak znajome ukłucie podekscytowania. Jeśli Alyssa włożyła tyle trudu, w przekonanie wszystkich, że tej nocy jest niegroźną, pijaną nastolatką...
- Gotowy na zostanie moim partnerem zbrodni jeszcze jeden raz? – spytała z błyskiem w oku.
- Ten i każdy kolejny – odpowiedział uroczyście, a Ally uśmiechnęła się kącikiem ust, w następnej sekundzie chwiejąc gwałtownie i wpadając w jego chude ramiona.
- Przepraszam, przepraszam – powtarzał uprzejmie, prowadząc ją przez tłum. – Przepraszam, koleżanka jest pijana...
Kątem oka dostrzegał wiele znajomych twarzy, rozbawionych rówieśników, pełnych politowania znanych osobistości i zgorszonych nauczycieli. W drzwiach pożegnał ich gospodarz imprezy, z dobrodusznym uśmiechem i zastrzeżeniem, żeby przypilnował panny Adams.
Gdy znaleźli się już na chłodnym, opustoszałym korytarzu, wymienili porozumiewawcze spojrzenia i puścili się biegiem w stronę lochów.
- No, zajmijmy się tym meczem – wymamrotała Alyssa przed przejściem do Pokoju Wspólnego, chichocząc z uciechy. 


___________________________________________


Witam z powrotem! ~
Przerwa całkiem spora i zupełnie nieplanowana, a biorąc pod uwagę, że we wrześniu zaczynam klasę maturalną, może się to jeszcze powtarzać.... no cóż, w każdym razie bloga nie zawieszam, nawet jeśli moja nieobecność będzie się przedłużać ;)

Ach, wciskam te retrospekcje gdzie popadnie, ale po prostu nie mogę się powstrzymać ;____; 
W tym rozdziale jest tyle kilometrowych zdań, że aż sama nie mogę się nadziwić, mam nadzieję, że się przez to nie pogubicie!

Edit 18:20
Zapomniałam wspomnieć, że dodałam Leo do zakładki bohaterów. W myślach widziałam go bardziej jako Titusa Alexiusa z anime Magi, ale tak też mi się podoba. 

Udanej prawie końcówki wakacji, pozdrawiam, buziaki ;3


Szkielet Smoka Panda Graphics